- Utworzony
Sto osiemdziesiąty
I znowu ktoś bliski, podobnie jak to od lat bywa, choć tym razem przy okazji Święta Wojska Polskiego, najpierw ze współczuciem i z dobrego serca, dopiero potem z przyganą, aż wreszcie z irytacją zapytał: no, dlaczego?! No, bo taki jestem, odpowiedziałem jak zazwyczaj. I znowu padły, bo musiały, nazwiska moich znajomych (zarówno on jak i jego poprzednicy zna ich tylko z przekazów i laurek medialnych), którzy nigdy nie zachowali się jak ja głupio. Beznadziejnie. Wytłumacz mi, dlaczego?!
Aby irytacja nie dosięgła histerii, odpowiadam pojednawczo: Wiesz przecież. Znasz mnie. Zresztą, pisałem już o tym wielokrotnie. Do znudzenia.
To prawda. Niektórzy moi Czytelnicy pamiętają. Choćby z okazji święta Wojska Polskiego w 61 odcinku mojego „Pamiętnika osobistego”, który ukazał się z 17 sierpnia 2016 roku. Brzmiał tak:
Ten żołnierz zawsze wraca do mnie w sierpniu. Stoi w postawie na baczność i patrzy na mnie. To prawda, jest ze mną na co dzień, ale nie w każdej chwili o nim pamiętam; świat stawia nieustannie wymagania, którym staram się sprostać. Na ogół niezbyt skutecznie. Ale nie tylko mnie zajmuje walka codzienności z pamięcią, więc rozumiecie, o czym mówię. Dobrze wiecie, że nierzadko wstyd spojrzeć w lustro.
Dawno temu napisałem o tym żołnierzu w kilku gazetach. Tekst zatytułowałem „Sierpień”, bo jakżeby inaczej. Wszak akurat wówczas ten żołnierz odbył swoją pierwszą bitwę życiu. Był sierpień roku 1920.
Jednak kiedy stawał przed tamtym fotografem, nie wiedział jeszcze, co go czeka. Ojczyzna wzywała, więc się zgłosił. Ile masz lat synu, zapytał człowiek z pagonami oficerskimi. W październiku skończyłem szesnaście, odpowiedział rekrut. Za chwilę lekarz wojskowy przyłożył słuchawki do jego serca. Później, zapewne w pośpiechu, gdyż wielu czekało w kolejce, posłuchał odgłosu pracujących płuc. Zdolny do służby, powiedział na koniec doktor, co oznaczało, że rekrut został żołnierzem. Skierowano go do magazynu po mundur. W zbrojowni pokwitował odbiór karabinu.
Czy zaraz trafił do fotografa? Niewykluczone, że fotograf stał na dziedzińcu i robił zdjęcia wszystkim wcielonym do wojska. Stał naprzeciwko magazynu z mundurami, na skraju placu apelowego, trochę już znużony powtarzalnością czynności. W przerwach palił papierosy, niekiedy zaczesywał opadające mu na oczy włosy. Tymczasem żołnierze jeden za drugim stawali przed obiektywem i odchodzili na bok. Być może od razu otrzymywali przydział do drużyn, plutonów, kompani…
Nie można wykluczyć jednakże, że dowódcy dawali im jeszcze kilkadziesiąt minut czy godzinę lub dwie, żeby mogli pożegnać się z najbliższymi, którzy stali obok, tuż za ogrodzeniem miejsca zbiórki pilnowanym przez wartowników. Jednak ten żołnierz w tym miejscu świata nie miał bliskich. Zostali daleko, kilkaset kilometrów stąd, w Sosnowcu. Miał czas dla siebie.
A jeśli na placu nie było fotografa, a żołnierzowi darowano te kilkadziesiąt minut? Czy wówczas mógł zarzucić karabin na ramię i okazując wartownikowi przepustkę opuścić teren koszar? I tak mogło być wszakże. Nie odchodźcie daleko – najdalej na koniec ulicy, powiedział dowódca warty pewny, że żołnierz będzie posłuszny. Jednak na wszelki wypadek chciał go mieć w zasięgu wzroku.
Żołnierz ruszył przed siebie niewybrukowaną ulicą. Już po kilku metrach zobaczył nad drzwiami napis „Fotograf” i nacisnął klamkę. Może wspomniał swoją siostrę i braci i postanowił zrobić zdjęcie na pamiątkę? Mogło i tak być. Niewykluczone, że fotograf uznał po chwili zastanowienia, że zrobienie zdjęcia w atelier nie odda powagi chwili. Proszę za mną, powiedział i ustawił aparat po drugiej stronie ulicy. Żołnierz stanął naprzeciw obiektywu na baczność z karabinem w prawej dłoni, opartym kolbą na ziemi na tle drewnianego zabudowania. Odchodząc zostawił fotografowi adres: Sosnowiec, ulica Sielecka i poprosił o wysłanie zdjęcia, gdy tylko zostanie wywołane. Spojrzał na zegar na wieży kościoła i zdziwiony, że wykorzystał już tak dużo z darowanego czasu, szybkim krokiem wrócił do jednostki. Fotograf był człowiekiem solidnym, więc gdy żołnierz walczył w rejonie Mińska Mazowieckiego, wysłał jego zdjęcie do rodzeństwa pod wskazany adres. Wszedł do leżącego nieopodal zakładu foto budynku poczty, gdy już trwała jego ewakuacja. Nie tylko dyrekcja poczty sądziła, że bolszewicy lada moment wkroczą do Warszawy.
Nie można jednak wykluczyć, że po bitwie, która przeszła do historii jako Cud na Wisłą, żołnierz wrócił do jednostki, gdzie czekało na niego wywołane zdjęcie. Zapakował je do plecaka, wysłał telegraf do rodzeństwa, że jest cały i zdrowy, ale nie może jeszcze wrócić do domu. Pozostańcie z Bogiem, napisał na koniec i podpisał się: Felek. Ciągle trwała mobilizacja. Wreszcie wyruszył na północny zachód pod wodzą swojego dowódcy generała Lucjana Żeligowskiego, o którym tylko słyszał, a być może raz czy dwa ujrzał go z oddali. Żołnierz po prostu maszerował i walczył, tak jak wymagała od niego Ojczyzna. Ciągle był za młody, aby awansować. Świadczą o tym puste naramienniki na jego mundurze podczas wspólnego zdjęcia 11 Kompanii 201 P.P.O., które wykonano 31 października 1920 roku w Wilnie. Niewykluczone, że to zdjęcie dołączył do poprzedniego, a zaadresowaną kopertę sam wysłał do Sosnowca. A stamtąd trafiły do mojego archiwum domowego.
Sierpień był ważnym miesiącem dla tego żołnierza do końca jego życia. Choć przestał służyć w wojsku, częste mobilizacje sprawiały, że awansował, aż został starszym sierżantem. Świadczą o tym kolejne zdjęcia i świadectwa, które poznałem. Jak również gorzka opowieść o tym, że nie mógł ze swoimi żołnierzami dotrzeć w sierpniu 1944 do Warszawy.
Nie zawsze wystarczająco pilnie słuchałem tego żołnierza. Mimo, że był moim ojcem. Mimo, że byłem i jestem z Niego dumny. Pewnie dlatego, gdy nadszedł sierpień 1980 roku zrobiłem to, co należało zrobić. Po prostu – nie miałem wyboru.
Identycznie jak w stanie wojennym. Również już wolnej Polsce. I tak będę się trzymał aż do mojej śmierci.
– Rozumiesz? – zapytałem na koniec.
A ten ktoś mi bliski kręcił z niechęcią głową. Jakby mówiąc, że nie ma siły, na moją głupotę.
No, tak…
Grzegorz Wacławik