Utworzony

Sto siedemdziesiąty siódmy

(…) Jan Paweł II opisuje kryzys współczesnego świata; kryzys, który ma charakter totalny, bo przejawia się we wszystkich dziedzinach życia. I jest globalny, obejmuje bowiem ludzkość jako całość. Lecz papież jednocześnie wskazuje przede wszystkim na cywilizację zachodnią, w której zrodził się  głęboki kryzys moralny, a która z racji swej siły i pozycji narzuca światu antywartości tworzące kulturę, określaną jako  „kulturę śmierci” (…).

Mirosława Błaszczak-Wacławik,1996 r.

Metanoja (5)

Środa Popielcowa 2010 roku

Dwanaście lat temu, raczej na początku marca, w drugim, a może już w trzecim tygodniu ówczesnego Wielkiego Postu moja Żona zmagała się z redakcją i wstępną korektą „Czasu Ostatecznego”. Nie dałem Jej wiele czasu. Książkę ledwie skończyłem pisać w ostatnich dniach stycznia, zaś data 7 kwietnia była nie do ruszenia. Wówczas miałem skończyć 60 lat, co udało się, jak się wkrótce miało okazać. A kilkanaście dni wcześniej Mireczka zakończyła redakcję „Czasu…”. Owszem, nie byliśmy zadowoleni (delikatnie rzecz ujmując) z pracy wynajętych korektor, lecz ugiąłem się pod naporem drukarni (data benefisu!) i książka trafiła dosłownie w ostatniej chwili na moją uroczystość jubileuszową. Można powiedzieć: dostojnych gości nie przyjąłem z pustymi rękami. Chociaż stronę tytułową upstrzyłem akuratnymi dedykacjami, we „Wstępie” zaznaczyłem jednak, że:

Piszę (zawsze i wszystko) dla mojej Żony i moich Synów. Nie można wykluczyć, że grono Czytelników powiększy się o kilka najbliższych mi osób. Nie jestem jednak pewny (nawet zakładając, że przystąpią do lektury z najlepszymi zamiarami), czy znajdą w sobie dosyć pokładów cierpliwości i determinacji, aby dotrzeć do końca lektury. Dlatego zwalniam ich z nadmiernego wysiłku zapewniając, że nie będę o nic dopytywał, ani też niczego wyjaśniał.

Po co napisałem i po co piszę dalej „Czas ostateczny”? Po pierwsze nie znalazłem innego sposobu, aby odszukać w swoim chaotycznym i w sporej części roztrwonionym życiu, nitek sensu. Dzięki którym dożyłem swoich lat w gronie najbliższych i przyjaciół, mimo kilkakrotnych wyroków skazujących mnie na niebyt. Zaś drugim, równie egoistycznym (niewykluczone, że nawet ważniejszym) powodem pisania książki są zdumienie i bezradność wobec postnowoczesności świata. Wobec jego reguł i autorytetów, które przerastają moje siły i obrażają rozum.

Powtarzam zatem z nadzieją za świętym Pawłem, że gdzie rozlał się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska (Rz5,20). Czy jednak (współcześni) potrafimy odczytywać ścieżki wyznaczonego nam przez Opatrzność, losu? Czy potrafimy zrozumieć, dlaczego to wszystko w nas i wokół nas się działo? Dzieje i dziać będzie?

Przyznam, że odkąd pamiętam nieustannie ruszałem do Emaus. Także wówczas, gdy wątpiłem w jego istnienie. Gdy mój świat zamykał się w regułach materialności. Myślę, że ludzi do mnie podobnych nie jest mało…

Na którejś ze stron opowieści pojawiła się Środa Popielcowa 2010 roku. Dodam, że nie przypadkiem. Czy dlatego, że zbliżała się piąta (dziś osiemnasta) rocznica śmierci Jana Pawła II? Niewykluczone:  

Skoro nie można wykluczyć (nie-)przypadkowości czy wręcz celowości splotów wydarzeń, to wśród tłumnie zgromadzonych w świątyni wiernych znaleźli się przede wszystkim tacy, którzy wierzyli, że Bóg dał im kolejną szansę. Ale byli i zapewne również ludzie, którzy przybyli w Środę Popielcową do kościoła aby dochować tradycji. Przypadkowo? Tak jak on?

– Przecież trudno wierzyć w przypadek – żachnął się. – Zatem wszyscy – rozejrzał się wokół – liczymy na kolejną szansę. Nie na pierwszą, ale czy nie na ostatnią?

Skąd takie pytania akurat u niego? U człowieka, który wielokrotnie zaprzeczył wierze? Skąd takie pytania w głowie człowieka żyjącego w oddaleniu od sacrum? Niezwykłe pytania ateisty, który znalazł się w kościele niejako wbrew sobie. Owego duchowego samotnika, który nagle zatrzymał się przy figurze św. Antoniego, ciągle zaszokowany swoją niepojętą decyzją, aby nie przechodzić mimo świątyni, tylko wspiąć się do góry schodami wiodącymi niemal do samych ciężkich, obitych żelaznymi sztangami drzwi. I wsunąć się do środka kościoła akurat w momencie, gdy już niemłody, choć zapewne nie przekraczający jeszcze pięćdziesiątki ksiądz, mówił o mężczyźnie, który kupił bilet.

Poproszę bilet, powiedział ów pan do kasjerki na stacji biletowej – prawił kaznodzieja. – Dokąd i w jakiej klasie, usłyszał pytanie? Obojętne, odrzekł pasażer, byle było i wygodnie, i przyjemnie. Tak, bracia i siostry– mówił po chwili pauzy ksiądz– odpowiedzmy sobie na pytanie czy ten człowiek nie przypomina nas? Czy nie oddaje naszych pragnień; aby było w naszej podróży przez życie i przyjemnie, i wygodnie? To co, że bez celu? Bez namysłu? Bez Boga?

Tak, wiem, że jest trudno... Wiem, że dnia brakuje, aby sprostać życiu. Aby zarobić na jedzenie, na mieszkanie, na prąd... Wiem, bo jestem z wami już tyle lat i sam jestem jednym z was. Ale czy te wszystkie ciężary dnia powszedniego są tak olbrzymie, że nie mamy już sił wnieść oczu do Pana Boga?! Przecież to nieprawda. Przecież wiemy, że to tylko takie tłumaczenie. Powody, które zawsze, odkąd Bóg spojrzał na człowieka, podawane były przez ludzi jako istotne. A chodziło i dzisiaj chodzi o wytłumaczenia się z przyjęcia pewnej postawy życiowej. O usprawiedliwienia się przed samym sobą. Wielki rosyjski pisarz XIX wieku Fiodor Dostojewski w powieści „Bracia Karamazow” ustami jednego ze swych bohaterów, prezentuje takie właśnie myślenie. Głowa jest wciąż zaprzątnięta interesami, mówi ten nikczemny moralnie człowiek, a Bóg nam mało czasu odmierzył, dał nam dobę, która liczy wszystkiego dwadzieścia cztery godziny, nie ma nawet kiedy się wyspać, cóż dopiero mówić o kajaniu się.

Czy takie myślenie jest nam obce? Nam tu dzisiaj gromadzonym? Ludziom trzeciego tysiąclecia? Niestety, nie. Nie musimy nawet wiedzieć, że cytowany bohater Dostojewskiego uosabiał zło. Był karłem duchowym, błaznem. Lecz takie jest, jakże często, także nasze myślenie. Kajać się? Padać na kolana? Wyznawać winy? Błagać o miłosierdzie? Gdzież tam!

– Za co? – zapytasz nie raz, nie dwa. A po chwili dodasz: ja nie mam czasu. A poza tym: ja nie mam grzechu! Nie zabijam, nie kradnę… Jakże dobrze to my, kapłani znamy. Jakże dobrze to sami znacie. Za dobrze, umiłowani w Chrystusie. A to wszystko, te nasze samousprawiedliwienia się, nasza powierzchowność, brak zastanawiania się nad samym sobą wynika nie z braku czasu dla siebie. O, nie. Zbyt często bracia i siostry, mamy za mało czasu dla Boga. Dlatego dzisiaj, w pierwszym dniu Wielkiego Postu wykorzystajmy kolejną szansę jaką, otrzymujemy od Pana Jezusa na poprawę. Na przebudzenie. Na przeobrażenie duchowe. Osiągnąć to możemy postanowieniami zmiany dotychczasowego życia, modlitwą, postem i jałmużną. Bracia i siostry...”

Wyszedł z kościoła. Przeciskając się przez tłum, wychodził nie stawiając sobie żadnych pytań. Był obcy i chciał, aby tak zostało (…)

(Czas ostateczny. Tom I,2011 r)

(cdn)

Grzegorz Wacławik

Lepiej z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć

Przysłowie