- Utworzony
Sto siedemdziesiąty piąty
Metanoja (3)
Gdy zawalił się wsparty na prawie świat rzymski, gdy nastał jeden z najgorszych okresów ludzkiej historii, gdy panowały bezprawie i przemoc ( …) nową aksjologię w tych barbarzyńskich czasach niosło chrześcijaństwo z nakazem miłosierdzia i pomocy potrzebującym. Wsparcie i współczucie niósł jedynie Kościół..
Mirosława Błaszczak-Wacławik, 2009 r.
Nie było mnie tu od miesiąca, ale zmagam się ze starością. Pierwsza taka Wigilia, pierwsze Boże Narodzenie, pierwszy Sylwester… Ostatnie? Tylko Pan Bóg wie, a ja Mu ufam. Zmagając się ze starością zagłębiam się w, zarówno opublikowane jak i niepublikowane, teksty mojej zmarłej przed ponad siedmioma miesiącami Żony. Znałem je wcześniej? Tak, niektóre pomagałem redagować, kilka (niestety, zbyt mało) nawet wydałem. Teraz, gdy wracam do spuścizny Jej twórczości widzę, że od swoich przyjaciół, studentów oraz czytelników wymagała wysiłku, nie tylko intelektualnego. Także ode mnie, nie będę ukrywał. Nie ukrywam, że mierziło mnie to niekiedy, ale byłem samoukiem. Nadto ambitnym, choć, jak się wydaje, równie nadto błyskotliwym.
Nie, nie byłem „ troglodytą”. Od 1971 roku uchodziłem za pisarza. Wówczas, a może był to już początek roku 1972, zostałem zwycięzcą konkursu literackiego na opowiadanie. Ogólnopolskiego. Nie zaskoczył mnie werdykt jury. Uznałem oczywiście, że należy mi się to jak… Itd. Wkrótce zostałem dosyć znanym dziennikarzem, a literatura przecież od zawsze była moją pasją. Czytałem i pisałem do dziecka. Samotnie, z niesłabnącym entuzjazmem pochłaniałem książki polskich i zagranicznych autorów; dawnych i współczesnych. Nie wszystkich, to fakt. Nie ciągnęło mnie do literatury niemieckiej, a jedynym wyjątkiem był Karol May, którego dzieła, szczególnie „ Winnetou” znałem (chyba) na pamięć jeszcze (raczej) w czwartej klasie podstawówki. Dzięki wielokrotnemu czytaniu od deski do deski. Ba, do dziś uchodzę wśród moich, żyjących jeszcze, znajomych za wybitnego znawcę tego niesłusznie zapomnianego i sprofanowanego przez NRD-owską kinematografię powieściopisarza.
Nie mam wykształcenia klasycznego. Po szkole podstawowej ukończyłem technikum, a podczas studiów, o czym zaświadczają wpisy (chociaż nie tylko) w moim indeksie, dominowały przedmioty, jakby tu rzec, specjalistyczne. Ze względu na charakter mojej uczelni: swoiście specjalistyczne. I nic dodać ani ująć. Niech inni rzucają kamieniem.
Odkąd poznaliśmy się z moją przyszła Żoną starałem się nadrabiać braki. Czy to podczas uniwersyteckich kursów filozofii, czy uczestnicząc w nieformalnych dysputach intelektualistów zbuntowanych wobec (do dziś modnego na zachodnich uniwersytetach) marksizmu-leninizmu, a przede wszystkim starając się zgłębiać wskazane przez moich mentorów lektury. Nikt nie wytykał, że odstaję; doceniano, że wbrew, jakby tu rzec: spontanicznemu charakterowi, zmuszam się do systematyczności i wytrwałości. A nade wszystko miałem Mireczkę, która dbała (wspaniałe, trwające przez wiele, wiele lat, często ciągnące się do późnej nocy rozmowy), abym wreszcie zrozumiał, że ważne jest wiedzieć nie tyle co się mówi, ale o czym się mówi. Bo przedtem różnie bywało. Robiłem postępy? Niewykluczone, że Żona poświeciła temu miejsce w swoich dziennikach. Być może niegdyś nasz syn Beniamin uzna, że należy je opublikować. Tymczasem mnie pozostała Jej spuścizna naukowa i publicystyczna, która pomaga przetrwać nasze nagłe rozstanie. Poniekąd umożliwiając dalsze wzajemne obcowanie.
Nie żyję zatem obok starości, lecz w jej środku. Zanurzony po uszy. Nie lubię opuszczać swego miejsca. Dlaczego, pytają mnie nieraz. Odpowiadam, że gdy tylko wynurzę głowę natychmiast dopada mnie kultura, która egoizm uznała za cnotę naczelną. Trąbiąc o tym wszem, wobec i każdemu z osobna. Owa „cnota” jest na sztandarach audycji, manifestacji czy pikiet. Głoszących, że nie ma Prawdy Jezusa Chrystusa, gdyż jedynie prawdziwa jest tylko moja, osobista, najprawdziwsza z prawdziwych prawda. I kropka nad i. Liczą się wyłącznie: moje zdanie, moje upodobania, moje prawa czy moje dziwactwa, ponieważ są jedynie słuszne. Zrozumiano?! Ja, ja, ja, aż po horyzont, aż zatriumfuje płaska jak naleśnik kultura, której „system wartości” to egoizm i obraza rozumu. A reszta – wara! Do średniowiecza! Precz.
Często używam (a i w tym miejscu) myśli księdza profesora Jerzego Szymika, który napisał, że: pytanie o prawdę, które niegdyś w średniowieczu fundowało uniwersytety, zostaje (obecnie) na uczelniach marginalizowane albo wręcz z nich usuwane jako nienaukowe”. A to przecież średniowiecze tworzyło „kulturę nastawioną, zgodnie z ewangelicznym przesłaniem, na szukanie zbawienia, uduchowioną, z poczuciem przemijania”, dodam za moja Żoną.
Współcześnie, nowoczesny strumień „oświeconej świadomości egoizmu” (czyż to nie Lenin nakazał tzw. awangardzie nieustannie transmitować bolszewicką świadomości do mas?) rozlewa się po całym świecie, wywołując zachwyt rozentuzjazmowanego tłumu. Szczególnie większości tak zwanej opinii publicznej. Dlaczego pozwoliłem sobie pisząc o „oświeconej świadomości” użyć cudzysłowu? Kto szuka odpowiedzi może sięgnąć chociażby do książek Douglasa Murraya: „Przedziwna śmierć Europy”, „Szaleństwo tłumów” czy od niedawna także dostępnej w Polsce „Wojny z Zachodem”.
Mirosława Błaszczak-Wacławik pisząc trzynaście lat temu esej „Starość niezmiennym dramatem człowieka w każdym czasie i w miejscu” zarysowała obraz starości w starożytności i w średniowieczu. O miejscu starców w starożytności pewnie (kiedyś) wspomnę. Pisząc o nowej aksjologii (patrz motto) moja Żona wskazała, że Kościół niosący wsparcie i współczucie „zgodnie z ewangelicznym przesłaniem pochylał się nad potrzebującymi, a w tej grupie mieścili się chorzy, kalecy, dzieci, wdowy, szaleńcy, inwalidzi i starcy”.
Tak – szaleńcy także. Tacy, jakim dzisiaj jestem ja, ów przygrabiony pan dziwiący się czasom jakich dożył, czy tamta pani w niemodnym, staroświeckim kapeluszu w kolejce do reumatologa...
(cdn)
Grzegorz Wacławik