Utworzony

Sto siedemdziesiąty

Przecież tamtego lata razem byliśmy nie tylko w Rzymie. Nie tylko na Hiszpańskich Schodach. O, nie. Zarówno wcześniej jak i później byliśmy w wielu miejscach w kraju i za granicą. Byliśmy, jak co dzień, razem, wpatrzeni w siebie i uśmiechnięci. Trzymając się za dłonie.

Tak jak i w tym dniu, w dniu poprzedzającym drugiego czerwca, gdy próbowaliśmy dotrzeć do kliniki na kolejny cykl terapii. Chemioterapii. I choć musieliśmy zawrócić na autostradzie ustępując napadowi cierpienia Mireczki, nie puściliśmy swoich dłoni. Kochaliśmy się bardzo.

Przecież pewnej wiosny, gdy ustępował miesiąc nisan, a nastawał ijar poleciliśmy  do Ziemi Świętej, by dziękować za dar życia. Za dar życia nas i naszych bliskich. A przy okazji, doprawdy taka zaistniała możliwość po prostu, mogliśmy popływać w Jeziorze Genezaret. Owszem, nie tak długo jak kilkadziesiąt dni później w Bałtyku, czy w Jeziorze Nidzkim, jednak… Ech, zresztą nie da się opowiedzieć. 

Przecież rok temu pielgrzymowaliśmy nie tylko do Niepokalanowa, ale, jak co roku, w sierpniu do naszej Matki na Jasnej Górze.  Zaś niewiele wcześniej, no, może kilkanaście miesięcy przedtem, do Kalwarii Pacławskiej i Wambierzyckiej Królowej Rodzin. I do innych jeszcze sanktuariów Maryjnych oraz kościołów pod wezwaniem św. Antoniego, Którego opiece powierzyła mnie Mama, gdy umierałem jako dziecko. Nie umarłem.

Przecież byliśmy z Mireczką razem, gdy tworzyliśmy „Solidarność”. Ona na Uniwersytecie Śląskim, ja w Śląskim Wydawnictwie Prasowym. Byliśmy razem, gdy po tamtym grudniu odwaga wielokroć zdrożała, a wczesnoranne walenie w drzwi znaczyło to, co znaczyło. Każdy, kto żył wtedy, pamięta.  Byliśmy razem więc i później, gdy cena odwagi zadołowała do zera, Prawdę wyparła „moja prawda”, a więc krzykliwość i prostactwo. Bo mózgi wyżęto niczym pościel przez wyżymaczkę. Gdy ja przywoływałem, przyznam, że z bezradnością, zapadłą w dzieciństwie w pamięć frazę mojego Taty: nie o taką Polskę walczyliśmy.

Byliśmy razem, gdy traciłem głowę, bo przecież nierzadko ją traciłem. Wtedy Ona uśmiechała się do mnie mówiąc: nic to, najważniejsze, żeby pozostać sobie wiernym. I wskazując na moich synów: starszego Michała i młodszego Beniamina, mówiła z łagodną stanowczością: masz dla kogo żyć! I głaskała moją rękę, a sens wracał. Wracał właściwy wymiar rzeczy. Tylko miłość mogła tego dokonać. I dokonywała. Jej miłość. I podążająca w cieniu tej pierwszej druga. Moja.

Przecież byliśmy razem do ostatniej chwili. Do godziny 12.00 drugiego czerwca. Gdy Odeszła, a my z Beniaminem modliliśmy się Koronką do Miłosierdzia Bożego i Różańcem połykając łzy; gdy lekarz o smutnych oczach odstawił stetoskop. Przez kilka godzin mówiliśmy do Niej najczulej jak potrafiliśmy, pieszcząc jej dłonie. Wysłuchiwała nas  z powagą. Jak zawsze. I może chciała nam coś poradzić, ale lekarz odstawił stetoskop. Zaś pielęgniarka, niemal w tej samej chwili orzekła, ze nie da się już Pacjentce zmierzyć ciśnienia.

Pan Bóg wybrał najlepiej dla Mojego Kochania, dla Naszej Miłości.

Stąd wiem, że to nie koniec. Byliśmy…

Ależ nie. Nie tak. Jesteśmy…

Tak.  Dalej, jesteśmy razem! Także teraz, gdy stawiam koślawe litery jest tutaj, przy mnie, będzie jutro i w każdej przyszłej chwili. Owszem już nie redaguje, ale dba, namawia, abym rozważył użycie każdego słowa. Czy teraz dobrze Mireczko? Może tak być?

I o tym chciałem Państwu opowiedzieć. Choć ból ściska mi serce; przecież nie mogę nawet dotknąć Jej dłoni.

Może nieco później…?

Grzegorz Wacławik

Lepiej z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć

Przysłowie