- Utworzony
Sto sześćdziesiąty ósmy
Wolność 6
W historii dwudziestowiecznej Europy nastąpił moment, kiedy zmieniły się cele artysty i oczekiwania publiczności. Stosunek publiczności do sztuki przeszedł od podziwu („Chciałbym tak umieć”) do lekceważenia („Nawet dziecko potrafiłoby coś takiego namalować”). Ambicje warsztatowe zdecydowanie zmalały, a czasem w ogóle ich nie było. Tą samą drogą podążały moralne ambicje sztuki.
Douglas Murray „Przedziwna śmierć Europy”.
Na razie nie wprowadzono Obowiązkowego Kodeksu Zasad Zachowania Towarzyskiego na Spotkaniach, (OKZZTnS) co, jak się wydaje, zawdzięczamy teściowej wpływowego polityka. Brawo dla tej Pani. Jednak jutro jest niewiadome i kto wie, co nas czeka. Nie tylko co do reguł politycznego savoir vivre, niestety. Cieszmy się zatem z tego, co ciągle możemy, a przecież nie myślę tylko o gościach sławnego redaktora. Ów kodeks może zostać wprowadzony dekretem jeżeli nie jutro, to być może pojutrze. ”Drżyjcie narody”. Na razie jednak mimo groźby „opiłowywania” nadal można uczestniczyć w nabożeństwach i ceremoniach, podnosić głowy, a także na co dzień kierować się własnym rozumem i gustem. Wybierając, dajmy na to, przyjaciół, stowarzyszenia i partie, telewizje, lektury, filmy i inne dobra chociażby kultury. Wolno także odwiedzać muzea niekoniecznie stawiające na instalację obierania ziemniaków czy podobnego typu ekstrawagancje artystyczne.
Lecz to nie wszystko. Dozwolone jest (ciągle) wydychanie dwutlenku węgla podczas oddychania (mimo degradowania klimatu), jedzenie mięsa i nabiału. Mniej chwacko, co prawda, można prezentować własne poglądy, choć wolne i społeczne (algorytmy) media z tegoż powodu zamartwiają się przez całą dobę. Egzaltując się niemiłosiernie. No ale cóż, nadal wolno. Cieszmy się zatem i bijmy brawo. Dopóki można. Dozwolone (nie zakazane w każdym razie) jest odkrywanie w twórczości artystów piękna, dobra i prawdy, co niekoniecznie dobrze o nas świadczy i naszej nowoczesności. Ale jutro…?
Czas płynie bowiem nieubłagalnie. Niewykluczone, że wnet w imię przestrzegania zasad „jednego pełnowartościowego modelu życia”, czyli „wolności i interesu ogólnospołecznego” (kto przeżył PRL, wie, o czym piszę), to, co powyżej, a i znacznie więcej, będzie zabronione. I surowo egzekwowane. Wszak nie ma wolności dla wrogów wolności, co da się słyszeć nie tylko tu i ówdzie, choć nie zawsze in extenso. Może to świadczyć, że nie tylko Lenin, lecz i Saint-Just jest „wiecznie żywy”. Czym to grozi, mniej więcej pamiętamy.
Cieszmy się, dopóki można, że nie ogłoszono dotąd wzoru lojalności, bo wówczas nawet prywatne wspomnienia osobiste mogą być uznane za nieprawomyślne. Naśladowcy Pawki Morozowa przebierają już nogami. Tylko patrzeć, jak na indeksach niestosowności znajdą się (wzorem znanych, a przemilczanych przez lata „niesłusznych” wydarzeń historycznych) wspomnienia nie przystające do (in spe?) wzoru. Zatem, dotrzymując obietnicy z poprzedniego odcinka „Pamiętnika”, już dziś opiszę pewien poranek. Kto zapomniał, co była to za obietnica, może kliknąć na „Sto sześćdziesiąty siódmy” na moim blogu. Zresztą, jak kto woli.
Był to zaiste beztrosko pogodny ranek, więc nikt nawet nie pomyślał o parasolu. Nie byliśmy przecież w Londynie, gdzie (jak się przywykło sądzić) częściej pada deszcz niż tu na kontynencie, po drugiej stronie Kanału La Manche. Więc opuściliśmy hotel ubrani w t-shirty, lekkie, bawełniane spodnie, sandały, letnie kapelusze na głowach. Swobodnie, mimo że wybieraliśmy się z wizytą. Niestosownie? Zapewne. Tyle, że to sąd według starych miar. Obecnie taki strój jak najbardziej au courant. Bo kto dziś dba o trącące naftą czy ciemnogrodem konwenanse?! Nikt. No dobrze: prawie nikt. Luz, kochani, to nasze credo.
Toteż szliśmy wtedy ku południu dnia sączącego się niefrasobliwie. Nieoczekiwanie, po niecałych dwóch godzinach rozglądania się i zaglądania to tu, to tam, cmokania z zachwytu i zniechęcania, zaczęło padać. Nie nadmiernie, kropla po kropli, ale już po chwili trafiły w nas kolejne, mniejsze, lecz szybsze i bardziej zdecydowane. Przyspieszyliśmy kroku. Na szczęście miejsce, do którego zmierzaliśmy, wyłoniło się zza rzeki. Jeszcze sto dwadzieścia, siedemdziesiąt, pięćdziesiąt kroków i dopadliśmy (akurat lunęło) budynku równie sławnego, jak ledwie co przebyta rzeka. Byliśmy w świątyni sztuki. W położonym, by nie rzec rozłożonym między Rue de Rivoli i prawym brzegiem Sekwany, dawnym pałacu królewskim w Paryżu. A więc w Luwrze, gdzie najwidoczniej ucieszono się z naszego i innych przybycia. Czyż wypadało nie sięgnąć do portfeli? Pytanie retoryczne, jak widzą Państwo.
Za bilet wstępu można było zapłacić gotówką lub kartą. Do wyboru, wolność i równość: swobodnych i (niemal) oficjalnych ubiorów, plastikowych i zwykłych pieniędzy, rozwichrzonych i poprawnych (nie tylko na tę okoliczność) aspiracji i poglądów. Cena biletu była na miarę przeciętnej europejskiej kieszeni, choć gdzieniegdzie szemrano w kolejkach. Raczej w niesłowiańskich językach. Niemniej obsługa jednego z największych i najczęściej odwiedzanych muzeów w świecie na ogół uśmiechała się powściągliwe, lecz życzliwie. Choć nie wszystkim mogliśmy przypaść do gustu, co zauważyłem.
Ogarnął mnie jednak optymizm. Ucieszyłem się, że przybywając do tej bez wątpienia świątyni sztuki, ludzie postanowili, choćby na dzisiejszy dzień, oderwać się od „błota”, o którym pisałem poprzednio. Tymczasem (a właściwie tamtym, parysko-luwrowskim, czasem) sunęliśmy godnie z jednej sali do kolejnej ze swobodą znawców sztuki, nieskromnie (co fakt, to fakt) napawając się poczuciem, że jakże pięknie różnimy się „od licznych tłumów, które błąkają się po świątyniach współczesnej sztuki (wytł. moje), wyraźnie czegoś szukając, choć nie bardzo wiedzą czego”, nad którymi lituje się (?) zacytowany wyżej Murray. My, „luwrowi” wiedzieliśmy po co. Nas, ludzi dużych i mniejszych, ciemnych i o alabastrowych skórach, o kręconych i prostych, często przerzedzonych włosach, nie dotyczyło szukanie „nie bardzo wiadomo czego”. To w innym miejscu za tą samą rzeką. Tam, nie tu!
I tak zwiedziliśmy sala po sali. Gdy nagle pierwsza, wcale liczna część zwiedzających przyspieszyła. Szczerze mówiąc – czołówka zaczęła pędzić! Ruszyliśmy za innymi. Okazało się, że gnano do osobnego pomieszczenie, gdzie za kuloodporną szybą wisiał niewielki obraz. Niewielki (77cm na 53 cm), lecz był to (tak, tak!) portret Mony Lisy Leonarda da Vinci. Staroć, zawoła ktoś nowoczesny, być może wydąwszy wargi. Niemniej wiele osób, poniekąd puszczając mimo uszu tego typu zdumienia, rzuciło się w tym, to znaczy tej staroci, kierunku. I niemal dopadając szyby ochronnej, jak na komendę obróciło się do dzieła plecami! Jakże to?! Otóż w wyciągniętych dłoniach pojawiły się telefony komórkowe. Tak, mają Państwo rację. Chodziło o selfie z Giocondą! Nie wszystkim jednak udało się dotrzeć na odpowiednią odległość. Niestety, nie pomogły nawet przedłużające zasięg telefonicznych kamer uchwyty. Jakaż szkoda, trzeba było widzieć miny zawiedzionych. Większość musiała zadowolić się odległym wizerunkiem Giocondy upstrzonym głowami stojącymi bliżej obrazu i rękami dzierżącymi telefony. Ramionami tych, którym nie udało się dotrzeć wystarczająco blisko. Od tej sali pasja obcowania ze sztuką w Luwrze zaczęła gasnąć. Czyżby znaleziono to, czego szukano w tej świątyni sztuki? Doprawdy trudno powiedzieć.
Nie było to wczoraj ani przedwczoraj. Nie było to przed rokiem ani przed dwoma, a nawet trzema. Było to jeszcze przed podpaleniem katedry Notre-Dame, raczej w okolicach wielkiej fali emigracji do Europy. Chociaż teoria Francisa Fukuyamy o końcu historii (upadek muru berlińskiego miał ostatecznie zakończyć konflikty między systemami politycznymi i kulturowymi) żałośnie upadała, miała (i ma) nadal entuzjastów.
Lecz o tym już następnym razem.
Jeśli jeszcze będzie wolno…
Cdn.
Grzegorz Wacławik