Utworzony

Sto sześćdziesiąty czwarty

Wolność (2)

Tam, gdzie przebywałem przez kilka ostatnich tygodni, życie toczyło się powolnie, by nie rzecz ospale. Upał, który napadał podstępnie na tę górską miejscowość a to dniem, a to nocą, a to zupełnie nieoczekiwanym rankiem czy popołudniem, zachęcał, a szczerze mówiąc, zmuszał do leniuchowania. Oczywiście gdzieś w naturalnym cieniu, gdyż pomieszczenia mieszkalne nie miały klimatyzacji. Poza jadalnią. W niej pięćdziesiąt, a może nawet i więcej osób stawiało się codziennie w regularnych, wyznaczonych przez administrację godzinach, zasiadając przy dwuosobowych stolikach. Najwcześniej było (co nie jest raczej zaskakujące) śniadanie, potem obiad, a wreszcie kolacja. Podczas posiłków zdarzały się niespieszne, ale nierzadko wręcz namiętne (klimatyzacja!) rozmowy. Jak się zorientowałem, głównie między zwolennikami TVP a TVN. Czyli dyskutowali ludzie bardziej w wieku „telewizyjnym”, niż „internetowym”. Rzucało się w oczy (a jeszcze bardziej w uszy), że ci drudzy byli bardziej pewni swego.  Ogłoszony akurat powrót do polskiej polityki Donalda Tuska bynajmniej nie ostudził temperatury rozmów. Wtedy sięgnąłem po Cypriana Kamila Norwida.

Konkretnie do „Rzeczy o wolności słowa”, od wydania której minęło mniej więcej półtora wieku.  Rozprawę można odnaleźć w Internecie, więc nie ma kłopotów.  Wiem, twórczość Norwida jest trudną i gęstą (jak to się mawia ostatnio) lekturą. Moje pokolenie (a pewnie i nie tylko) zainteresowanie naszym czwartym wieszczem zakończyło zachwytem nie tyle treścią jego wiersza, co muzyką i wykonaniem przez Czesława Niemena utworu „Bema pamięci żałobny rapsod”. Niemen, co tu kryć, przesłonił ówczesnym nastolatkom Cypriana Kamila. Znam wielu (a nawet bardzo wielu) takich, którym utwór muzyczny wystarczył. Norwid, nierzadko dało się słyszeć pytania, czy to ten, którego  wiersze śpiewał Czesław? Niemena kochały wszystkie dzieci big-bitu. Czyli my, nieco starsi od nas, ale i młodsi. Był autorem muzyki do sporej ilości tekstów. Także Norwida. Niemen miał, wierzyliśmy w to bardzo, podbić Zachód. Nawet wystąpił  w Radio Luksemburg! Kto wtedy żył, to wie, jaka to była nobilitacja.

Nikt zatem (no, prawie nikt) nie sięgał do „Promethidiona” czy do „Rzeczy o wolności słowa” Norwida. Także podjęte (niekiedy) w młodzieńczym entuzjazmie zamiary poznania twórczości wieszcza ustępowały z czasem. Potem już było za późno.  Były sprawy „ważniejsze”, a lektury bardziej ponętne (Cortazar, Hesse, Sartre, Hemingway, Joyce), bo europejskie, bo światowe. Owszem, polskie też, ale był to już czas po modzie na Hłaskę, a Głowacki czy „stary” Andrzejewski to jednak nie to, co tam na Zachodzie.

Porzucając, a właściwie odrzucając Norwida i innych polskich wybitnych intelektualistów wcześniejszych okresów, stawaliśmy się coraz bardziej prowincjonalni. Aż uznaliśmy, że wolność słowa jest tożsama z wolnością mówienia. Już pod koniec  XIX wieku Norwid napisał, że „To, co nazywają wolnością słowa jest dotąd wolnością mówienia”. Czy odnosiło się to do tamtych czasów jedynie? Nikt się nie zastanawiał . „Rzecz...” poznali tylko nieliczni. Wolność słowa to wolność słowa. Taka jak na Zachodzie! Wydawało się to proste jak konstrukcja cepa.

Czy  zmieniło się to przez półtora wieku? Gdzież tam! Jedynie w okresie  międzywojennym, można powiedzieć. Potem kulturkampf narodowego socjalizmu. Później i to przez pół wieku jak zapewniała konstytucja PRL „ Polska Rzeczpospolita Ludowa zapewnia obywatelom wolność słowa, druku, zgromadzeń i wieców, pochodów i manifestacji”. Tyle że w warunkach „demokracji socjalistycznej”. Czyli wiadomo, pic na wodę. W III RP komunistyczną propagandę zastąpił public relations (PR), czyli wolność gadania (u Norwida: mówienia, co uznano za świecką świętość. Odtąd niemal każdy uznający się za inteligenta, a więc polityk, pisarz, adwokat, sędzia, urzędnik gminny i centralny, budowlaniec (a propos: ze zdumieniem przeczytałem, że w Polsce średnia płaca kobiet w tej dziedzinie gospodarki jest wyższa niż mężczyzn, choć jako żywo na budowach uwijają się mężczyźni), aktor, nauczyciel, bankowiec, politolog (zwłaszcza obeznany z duchem prawa i czasów), specjalista od organizacji i zarządzania oraz bardzo wielu jeszcze innych speców i dygnitarzy, wszyscy gardłują za wolnością słowa. Głośno, zdecydowanie, a jakże często wściekle.

Tak jak nie przymierzając, adwersarze w jadalni w uroczej, wspomnianej na wstępie miejscowości górskiej. Nie mam wątpliwości, że ich następcy będą jeszcze bardziej zapalczywi. Bo jednak Donald Tusk wrócił i ani myśli ukrywać, jakie były tego powody.

Ale czy na pewno „mówienie”( co ślina…itd.) można utożsamić z wolnością słowa?

Pomyślmy…

Cdn.

Grzegorz Wacławik

 

Lepiej z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć

Przysłowie