- Utworzony
Sto sześćdziesiąty drugi
Przyznam, że nieczęsto, ale zdarza się, że ktoś z Państwa zapytuje, kiedy zakończy się ostateczna redakcja drugiego tomu mojego „Czasu ostatecznego” i czy powstaje tom trzeci? Otóż prace redakcyjne właśnie kończy moja Żona, tymczasem z pisaniem trzeciego i ja zbliżam się końca. Oto fragment tej książki:
Dzień pierwszy. Poniedziałek
Jakby szlag trafił! Wielki i potężny nagle runął jak stał na obie łopatki. W głowach się to nie mogło pomieścić. On?! Ten piękny, wspaniały świat?! Niemożliwe! To jakiś zły sen, pocieszano się nieśmiało. Przecież nic go nie mogło zaskoczyć. Wszakże wiedział wszystko o wszystkim i wszystkich. Nie było ani tajemnic, ani trudności, z którymi sobie by nie poradził. Pysznił, że panuje nad całością. Aż poległ. Leżał jak długi, żałosny i bezradny. Zipiąc beznadziejnie. Co się stało, do cholery?!
Stało się to, co się stać musiało, odezwali się co poniektórzy. Doigrał się, a my z nim doigraliśmy się, niestety. Chociaż nad trupem, nad prawie trupem (wszak jeszcze zipał) wypada milczeć, to ci poniektórzy jakby nie potrafili się pohamować. Należało mu się jak psu buda. Zaraz, zaraz, pojedynczo, niewielkimi grupkami wychodzili z oniemienia adherenci upadłego. Przecież nieraz już wieszczono jego pogrzeb, historii nie znacie, wołali w kierunku pierwszych, zapomnieliście?! A on zawsze (!!!) powstawał jeszcze silniejszy. Tak, tak: doskonalszy. Teraz nie będzie inaczej. Wszyscy zobaczą! Łudzicie się, rzucali w ich stronę pierwsi. Wszakże trafił go szlag, a nie piorun z jasnego Nieba. Od lotu Gagarina nawet nie wypadało wierzyć w niebo pisane wielką literą, nie było tak?! A już tym bardziej w jasne niebo! Średniowiecze przepadło bezpowrotnie, odpowiadali na takie dictum tamci. I przyjmijcie to wreszcie do wiadomości. Nauka, głupcy! Mówi to wam coś?! A zresztą, dodawali po chwili zawahania, cóż za różnica, irytując się przy tym. Zasadnicza, usłyszeli w odpowiedzi, bo jasność już od dawna jest passé. Wygnano ją, a w jej miejscu zapanowała ciemność. I posępność, obie poniekąd przez aklamację. Ba, przy powszechnym aplauzie. Zapanowała wszędzie. W polityce, w kulturze i sztuce, w gramatyce, w obyczajach. Szpetotę uznano za piękno, chaos za ład, kłamstwo za prawdę, grzech za cnotę, a pospolitość za oryginalność. Nie tak?! Nigdy tego nie zrozumiecie, zarechotali drudzy, że już dawno nastał czas innej, nowoczesnej wrażliwości, otwartości. Zatem, nie dali się zbić z pantałyku pierwsi, to normalne, że prosty musiał udowadniać, że jest krzywy (i to najpewniej od urodzenia!), nikczemnika fetowano za szlachetność, a głupotę w waszej postnowoczesnej księdze poprawności zapisano jako wartość konstytutywną? I to już w preambule! I dlatego, drwili dalej, kabotynów obdzielano honorami, gronostajami, katedrami i zaszczytami przy powszechnym aplauzie gawiedzi?! To musiało się skończyć, jak się skończyło. Żadna to zwyczajna kolej losu czy przypadek. Zresztą co tu gadać, tylko głupcy wierzą w przypadki!
A gdy się spierali, nieszczęśnik to tracił, to odzyskiwał oddech. Sytuacja była niezwykła, gdyż pewnego ranka (zaznaczyć wypada, że w zależności od aktualnych stref czasowych mogło to być równie dobrze popołudnie, wieczór lub noc) świat napadła zaraza, która szybko dostała furii, rozlewając się od horyzontu po horyzont. Z pyszałka nagle uszło powietrze jak z przebitej gumowej piłki: zepsute powietrze zapaskudziło atmosferę. Zabrakło tlenu. Jakże to?! Nikt nie znał odpowiedzi, więc zaczęły powstawać różne teorie o prawdziwych przyczynach upadku wspaniałego świata. Jedna, że spowodował go wirus (z łaciny: trucizna, jad), który wyciekł z chińskiego laboratorium broni biologicznej. Druga, nieco inna, że koronawirusa stworzyli naukowcy, ale bynajmniej nie wymknął się przypadkowa, lecz został celowo, jak gdyby pilotażowo, wypuszczony przez służby specjalne jednego z mocarstw. Kolejna, i takiego zdania była najważniejszej organizacji zdrowia, że wirusem zaraziły ludzi zwierzęta, bodaj nietoperze. Nie zabrakło opinii, że choroby o nazwie COVID-19 w ogóle nie ma, a wszystko to zawracanie głowy. Szybko odezwali się politycy. Także europejscy biurokraci, ale nie odnosząc się do przyczyn lecz, bardzo gorliwe, do skutków zarazy. Jeden z nich, wielbiony przez wielu, zwłaszcza przez nowoczesne kobiety w średnim i starszym wieku, orzekł, że winne nieszczęść są rządy niektórych państw, zaś najbardziej rząd polski. Natychmiast posypały się oskarżenia od pretorianów biurokraty, jego dworu i akolitów. Czego się zresztą można było spodziewać. Tymczasem sam nieszczęśnik leżał, posapując żałośnie, choć z godziny na godzinę wydawało się (trzeba przyznać) , że jednak raczej nie wyzionie ducha.
Zanim upadł, cztery pięć dni wcześniej finalizowałem akurat postanowienie sprzed pół roku. Kończyłem moją ostatnią (co sobie solennie przyrzekłem) w życiu przeprowadzkę. Nazajutrz dosyć wczesnym popołudniem udałem się do nieodległej restauracji na obiad. Ciągle lubiłem niektórych ze swoich dawnych znajomych, więc gdy przy porannej kawie odebrałem telefon od jednego z nich, zgodziłem się na spotkanie w „naszym”, jak się wyraził, gronie.
– Może być za pięć godzin? – Zapytałem, rzucając okiem na dziwny brulion, który wpadł mi w ręce, gdy rozpakowywałem osobiste (o czym później) archiwum. Chciałem go właśnie przejrzeć.
– Oczywiście. O wpół do trzeciej? U ciebie, oczywiście? – dopytał tonem, jakim oczekuje się potwierdzenia.
– Nie, właśnie zmieniłem mieszkaniem. Teraz mieszkam w D. Ale czternasta trzydzieści będzie w sam raz. Wystarczy wam pięć godzin na dotarcie? – zapytałem i podałem adres restauracji „Za zakrętem”, której folder wręczył mi agent biura nieruchomości wraz z kluczami do nowego domu podczas naszego ostatniego spotkania. Przy okazji polecając knajpę jako wyjątkową. – Zdążycie?
– Spokojnie – odpowiedział. – Będziemy punktualnie.
Oszacowałem, że spacer do restauracji zajmie mi około pół godziny i odpowiednio wcześniej wyszedłem z domu. Krajobraz wokół domu był przeciętny. Niewysokie, najwyżej dwupokoleniowe domy wzdłuż pokrytych asfaltem i (gdzieniegdzie) kostką brukową dróżek wiodących do głównej ulicy, powstały raczej jeszcze w czasach gierkowskiego PRL. Nazywano je wówczas willami. Zapewne obecnie mieszkali w nich potomkowie byłych lokalnych dygnitarzy partyjnych, a w niektórych (być może) latorośle prywaciarzy, jak ich wtedy pogardliwie nazywano. Było tak w innych miejscowościach, w których wcześniej pomieszkiwałem; na ogół w sąsiedztwie byłych właścicieli sklepów z galanterią, hodowców warzyw pod szkłem czy folią (tych nazywano w PRL badylarzami), zatem i tutaj mogło być podobnie. Same wille wskutek rozbudowy miast poniekąd przybliżyły się do centrum, nadal pozostając jednak na uboczu. Jest, jak zawsze, mi to obojętne, gdyż nie zwykłem nawiązywać bliższych kontaktów z sąsiadami. Tak też miało pozostać. Zwłaszcza, że w tym miejscu zostanę aż do śmierci, do której było coraz bliżej. Od kilku lat jestem samotny i na tyle stary, że żadna kobieta (jak to bywało niekiedy wcześniej) nie ma już na mnie wpływu. Inna sprawa, że brakuje takich, które chciałyby mieć, a ja zarzuciłem oglądanie się za nimi, nie mówiąc już o zabieganiu o ich względy. Nie powiem, że wyłącznie z powodu biologii, bo nie byłaby to prawda. Szczerze mówiąc, interesuje mnie tylko jedna dama, a konkretnie pani whisky, która choć ani namiętna, ani nachalna, jest jedyną towarzyszką spotkań tête-à-tête. Toteż wczorajszym wieczorem zaraz po pożegnaniu tragarzy z firmy przeprowadzkowej otworzyłem butelkę Talisker 10 Years Old , rozsiadając się w fotelu. Dosyć szybko ulegając dominacji zapachu czarnego pieprzu unoszącego się nad szkłem, rozpamiętywałem przeszłość. Było tego sporo, co oczywiste w moim wieku. Porażki, sukcesy, sport, big-bit, pierwsza maszyna do pisania, debiuty, lektury, publikacje, cenzura, nagrodzone i odrzucone opowiadania, scenariusze, słuchowiska… I jakby równocześnie, lecz trochę na drugim planie, jakby a propos: studia, pierwszy etat, stażowa pensja, awanse, wyrzucenia z pracy, wilcze bilety, powrót do miejsc, z których mnie wygnano albo sam odchodziłem, a także porzucane błyskawicznie i bez sentymentów. Nie było to ekscytujące résumé, lecz lubiłem się nim bawić w dniach szczególnych. W takich jak ten właśnie. Świat nie był taki zły, zanuciłem, choć do zakwitu jabłoni pozostało jeszcze sporo dni. Czasu przeszłego użyłem mimowolnie, nie mając pojęcia, że za kilka dni świat polegnie od uderzenia zarazy. Ale nagle usnąłem. Po kilku godzinach obudziłem się rześki. Na dworze było już jasno. Zaraz po prysznicu zrobiłem białą kawę i wtedy zadzwonił telefon. Mężczyzna, którego już poznaliście, zaproponował spotkanie, na które wyszedłem odpowiednio wcześniej. Podążając dróżkami osiedlowymi, dotarłem do ulicy prowadzącej do restauracji „Za zakrętem”. Nagle dopadła mnie oczywistość, że już na nic nie oczekuję. Bo w chwili gdy dotrę do CELU, do którego zmierzam od ponad siedemdziesięciu lat, NIKT nie zapyta mnie o wykształcanie czy kompetencje, o przeczytane książki, mądre i głupie rozmowy, poznane kraje, sympatie czy antypatie polityczne, napisane teksty, nagrody i wyróżnienia, majątek zdobyty czy roztrwoniony, ani o wiele innych rzeczy stanowiących codzienność mojego wcale długiego życia., ale tylko o jedno… I co ja wtedy odpowiem?!
Cdn.
Grzegorz Wacławik