Utworzony

Sto pięćdziesiąty piąty

Kilka akapitów (2)

Przypadkowość, a może raczej nieprzypadkowość splotów wydarzeń spowodowała, że wśród tłumu wiernych w tej świątyni znalazł się i on. Była przedwieczorna pora Środy Popielcowej, jak co roku wyjątkowo świętowana także w mieście, do którego trafił. A być może powrócił.  Przedtem, dosłownie kilka minut wcześniej, szedł przed siebie, lecz zatrzymał się. Zawrócił. Nieoczekiwanie. I nie stał w miejscu ani minuty, lecz bez wahania ruszył stromymi schodami do góry. Aż dotarł do drzwi kościoła. Otwartych na oścież, mimo nie najlepszej pogody. Więc wszedł. To cóż, żachnął się, gdy był już w środku, że to bez sensu. Istotnie, on w kościele, dobre sobie. Wszak kpił przez dziesiątki lat. Odkąd odwrócił się od Boga, nie oglądał się już za siebie. A jeśli się zdarzało, to z pobłażaniem czy politowaniem.

Był człowiekiem, który dokonał wyboru. Ostatecznego, jak postanowił. Tylko rozum, racjo. Reszta… szkoda gadać. Kościoły czy religie… Żadne takie. A jednak dzisiaj tu wszedł. Po chwili to miejsce wydało mu się jakby znajome. Otworzył szerzej oczy. Rzeczywiście, między głowami innych dostrzegł figurę św. Antoniego spoglądającego identycznie jak… No właśnie, kiedy… Czyżby ponad trzydzieści lat temu? Gdy był tu po raz ostatni?! Tak, byłem już tutaj, westchnął, rozglądając się wokół. Tylko twarze inne niż tamte. Zresztą, czy ja wiem, uśmiechnął się nieoczekiwanie. Na pewno był tutaj obcym. A bez wątpienia dla tych, którzy przybyli dzisiaj. Którzy wierzyli, że Bóg daje im właśnie kolejną szansę. Pierwszą, a może ostatnią. Niektórzy przyszli, aby dochować tradycji. Zwyczajowo. Ale pewnie i nie brakło takich, którzy trafili tu przygodnie. No i on, właściwie nie wiadomo po co i dlaczego. Dylematy ludzi obok nic go nie obchodziły. Stał i patrzył. Wtedy ktoś przed nim usiadł w ławce, potem jakby na rozkaz następni, aż ujrzał przed sobą ołtarz i księdza, niemłodego, choć zapewne nie przekraczającego jeszcze pięćdziesiątki, który akurat zaczął opowieść o mężczyźnie, który kupił bilet.

Poproszę o bilet, powiedział ten pan do kasjerki na stacji biletowej. Dokąd i w jakiej klasie,  usłyszał pytanie. Obojętne, byle było i wygodnie, i przyjemnie... Tak, bracia i siostry, zapytał po chwili pauzy ksiądz, czy ten człowiek nie przypomina nas? Czy nie oddaje naszych pragnień? Pragnień, aby w naszej podróży przez życie było i przyjemnie, i wygodnie? To co, że bez celu? Bez namysłu? Bez Boga? Powiecie, życie nie jest łatwe…. Wiem przecież, że jest trudno... Wiem, że dnia brakuje, aby sprostać życiu. Aby zarobić na jedzenie, na mieszkanie, na prąd... Wiem, bo jestem z wami już tyle lat i sam jestem jednym z was. Ale czy te wszystkie ciężary dnia powszedniego są tak olbrzymie, że nie mamy już sił wnieść oczu do Pana Boga? Przecież to nieprawda. Przecież wiemy, że to tylko takie tłumaczenie; powody, które zawsze, odkąd Bóg spojrzał na człowieka, podawane były przez ludzi jako istotne. A wtedy chodziło i dzisiaj chodzi o wytłumaczenia się z przyjęcia pewnej postawy życiowej. O usprawiedliwienia się przed samym sobą. Rosyjski pisarz XIX wieku Fiodor Dostojewski w powieści „Bracia Karamazow” ustami jednego ze swych bohaterów prezentuje nam takie właśnie myślenie. Głowa jest wciąż zaprzątnięta interesami, mówi ten nikczemny moralnie człowiek, a Bóg nam mało czasu odmierzył, dał nam dobę, która liczy wszystkiego dwadzieścia cztery godziny, nie ma nawet kiedy się wyspać, cóż dopiero mówić o kajaniu się.

Czy takie myślenie jest nam obce? Nam, tu dzisiaj. Nam, ludziom trzeciego tysiąclecia? Niestety nie. Nie chcemy pamiętać, że ów bohater Dostojewskiego uosabiał zło. Że był karłem duchowym, błaznem. Ale jakże często i nasze myślenie podąża w takim kierunku? Myślenie ludzi, jak sądzimy o sobie, przyzwoitych. Kajać się? Padać na kolana? Wyznawać winy i błagać o miłosierdzie? Gdzież tam…  Za co, zapytasz nie raz, nie dwa. A po chwili dodasz: ja na nic nie mam czasu. No i nie mam grzechu! Nie zabijam, nie kradnę… Jakże dobrze to my kapłani znamy z konfesjonałów. Jakże dobrze to sami znacie. Za dobrze, umiłowani w Chrystusie. A to wszystko, nasze samousprawiedliwianie się, nasza powierzchowność, brak zastanawiania się nad samym sobą, wynika nie z braku czasu. O, nie. Zbyt często, bracia i siostry, mamy za mało czasu dla Boga. Dlatego dzisiaj, w pierwszym dniu Wielkiego Postu, wykorzystajmy kolejną szansę, jaką otrzymujemy od Pana Jezusa na poprawę. Na przebudzenie. Na przeobrażenie duchowe. Osiągnąć to możemy modlitwą, postanowieniami zmiany, postem i jałmużną, sakramentami. Bracia i siostry… Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami. Amen.

Nabożeństwo kończyło się posypaniem popiołem. Kilku księży przesuwało się wśród zgromadzonych, którzy pochylali głowy mówiąc „Amen”, gdy kapłan przypominał „ Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz” lub „Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię”. Jedni księża robili wiernym na czole krzyżyk popiołem, inni sypali go na włosy.

Wychodzący z kościoła mijali mężczyznę nadal tkwiącego obok figury św. Antoniego.  W końcu został sam.

Sam..?

Marzec, 2010 r. 

Grzegorz Wacławik

Cdn.

Lepiej z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć

Przysłowie