- Utworzony
Sto pięćdziesiąty czwarty
Kilka akapitów (1)
Zapewne K. był rozczarowany. Przecież po ludzku, po swojemu licząc, spodziewał się wiele. I obiektywnie rzecz biorąc (jak sobie powtarzał), miał powody. Był wierny i oddany. Służył z całych sił nie gdzieś w oddali, ale blisko, właściwie w centrum. Co prawda nie należał do najściślejszego grona, ale był tuż, tuż obok. Z czasem takie miejsce nazwano bezpośrednim zapleczem. K. nie zawodził ani nie dbał o korzyści. Przecież nie był egoistą! Wręcz przeciwnie, jako człowiek wielkiej idei dobro całej wspólnoty miał przede wszystkim na myśli. Dobro wszystkich, bez wyjątku. Nawet największych sceptyków, ba, również ostentacyjnych wrogów. Wnet przekonają się, że błądzą, mówił, nie tylko odwiedzającym go, gdy wracał choćby na chwilę z wypraw do swojego domu. Powtarzał tak wszystkim, z którymi spotykał się. Mówił z wiarą, żarliwie.
Tymczasem trzy dni temu jego nadzieje upadły. O K. nie wiem zbyt wiele, chociaż napotykałem go wielokrotnie. Doprawdy nie zwracałem właściwie na niego uwagi. Jedno co wiedziałem na pewno, to że nagle postanowił opuścić miejsce, w którym najbliżsi zgromadzili się po tamtym pamiętnym Wydarzeniu. Byli wystraszeni, ale i obolali. Lecz on postanowił opuścić to miejsce i ruszył w drogę, zabierając jednego z rozczarowanych. Gdy wyszedł, pozostali zaryglowali drzwi.
Doprawdy na K. zwróciła moją uwagę jedna z młodych dziennikarek, pisząc okolicznościowy tekst do gazety, którą redagowałem. Było to ponad dwadzieścia lat temu. Wówczas każdy tekst przed adiustacją czytałem kilkakrotnie. Dosyć często jednakże wyczerpywały się pokłady mojej wyrozumiałości, aż nawet cierpliwości. Czytelnicy, powtarzałem na kolegiach redakcyjnych, są mądrzejsi od nas i wcale nie oczekują naszych „mądrości”, lecz chcą informacji i rzetelnej wymiany myśli. Owszem, było to w czasach, w których już zaczynał kurczyć się zasób słów człowieka inteligentnego (pisałem o tym poprzednio), ale jednak do dzisiejszej granicy 5, a co najwyżej 7 tysięcy słów droga wydawała się jeszcze daleka. No, bo kto wtedy myślał o Twitterze czy innych tzw. mediach społecznościowych? Fantaści. Niemniej w tekście mojej młodej koleżanki nie było wiele do poprawienia. Praktycznie nic. Znakomicie więcej było do przemyślenia.
Postanowiłem zatem przyjrzeć się K., a właściwie drodze, w którą ruszył. Niewykluczone, że jego towarzysz ucieczki (gdyż trudno tę wyprawę inaczej nazwać) wyznaczył cel podróży. Być może szli do jego domu przekonani, że tam dopiero ochłoną i rozważą całą sytuację. Mieli do przebycia kilkanaście kilometrów, zatem wystraczająco czasu na uporządkowanie rozproszonych myśli. Szli milcząc, nie oglądając się za siebie. A gdy opadły emocje, któryś z nich wspomniał o Wydarzeniu. Od słowa do słowa, a to idąc, a to przystając, zaczęli wspominać. Jak było przed Wydarzeniem, jak do tego doszło, a właściwie: jak mogło dojść i co się stało potem. Nieznajomego, który dołączył do nich, nie zauważyli od razu. Dopiero gdy zapytał: Cóż to za rozmowy prowadzicie ze sobą w drodze, zatrzymali się smutni.
Dziwiąc się Jego niewiedzy, któryś z nich, niewykluczone że Kleofas (ów K.), a może jeden przez drugiego, powiedzieli, że to dziwne, że nic nie wie o tym, co wydarzyło się trzy dni wcześniej w mieście, które właśnie opuścili. Zapytał ich: Cóż takiego?
Odpowiedzieli Mu: To, co się stało z Jezusem Nazarejczykiem, który był prorokiem potężnym w czynie i słowie wobec Boga i całego ludu; jak arcykapłani i nasi przywódcy wydali Go na śmierć i ukrzyżowali. A myśmy się spodziewali, że On właśnie miał wyzwolić Izraela. Tak, a po tym wszystkim dziś już trzeci dzień, jak się to stało. Nadto jeszcze niektóre z naszych kobiet przeraziły nas: były rano u grobu, a nie znalazłszy Jego ciała, wróciły i opowiedziały, że miały widzenie aniołów, którzy zapewniają, iż On żyje. Poszli niektórzy z naszych do grobu i zastali wszystko tak, jak kobiety opowiadały, ale Jego nie widzieli. Na to On rzekł do nich: O nierozumni, jak nieskore są wasze serca do wierzenia we wszystko, co powiedzieli prorocy! Czyż Mesjasz nie miał tego cierpieć, aby wejść do swej chwały? I zaczynając od Mojżesza poprzez wszystkich proroków wykładał im, co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego. (ŁK,24 19 –24).
Zdezorientowani (bo jakże ich inaczej nazwać?) doszli do domu. Poprosili, aby został z nimi i usiadł do stołu. Wtedy: wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im. Wtedy otworzyły im się oczy i poznali Go, lecz On im zniknął z oczu .(ŁK. 30–32.) Wtedy wrócili do Jeruzalem, do tych którzy tkwili nadal zgromadzeni w bólu. Ponad dwadzieścia lat temu i ja powróciłem.
Zaś niemal dokładnie dziesięć lat temu we wstępie do mojej powieści napisałem: Odkąd pamiętam, nieustannie ruszałem do Emaus. Także wówczas, gdy mój świat zamykał się w regułach materialności. Myślę, że ludzi do mnie podobnych nie jest mało. Zwłaszcza tych, którzy w swoim chaotycznym – i w sporej części – roztrwonionym życiu ciągle poszukują nitek sensu. Tak jak ja wtedy…
Czy aby na pewno jedynie wówczas…?
Cdn.
Grzegorz Wacławik