- Utworzony
Sto trzydziesty drugi
Szumy (2)
Od hałasu postanowiłem oddalić się przede wszystkim. Od tych gadanin i wieści, od notek, postów i plotek, od wszechobnażającej się natarczywie i chełpliwie bezrozumności. Od SMS-ów, WhatsAppów, linków do stron internetowych, od serwisów niby świetnie poinformowanych stacji i agencji, od portali. Postanowiłem więc oddalić się od tego wszystkiego, co często obraża mój umysł (przy okazji podziękowania dla tych, którzy nie nękają mnie idiotyzmami) i zdrowy rozsądek. Oddaliłem się do ciszy. Nie, nie na zawsze. To ostatnie oddalenie akurat nie będzie zależało od mojej woli. I nie tylko mnie dotyczy. Raczej dotyczy mnie między wieloma.
Oddaliłem się zatem nie na długo. Na tyle jedynie, aby odetchnąć. Aby przez chwilę (choćby przez godzinę, dwie) również nie spotykać gęb udających twarze i kompleksów przebranych za cnoty. Wyruszyłem przed siebie, aż zatrzymałem się nieopodal rzeki. Czy przypadek sprawił, że stanąłem akurat w miejscu, w którym Józef Piłsudski przekroczył ówczesną granicę rosyjsko-austriacką po ucieczce z domu obłąkanych w Petersburgu? Niewykluczone… No cóż, czasem takie rzeczy się zdarzają. Nie mnie tylko, o nie.
Wzruszyłem więc ramionami i ruszyłem zachłannie przed siebie. Od razu, dosłownie już po kilku chwilach zapadłem się w zachwyt. Przede mną była jesień. Jak okiem sięgnąć złota polska jesień. Nie tylko drzewa licznego tutaj buku zmieniały kolory. Także inne, na których opierało się kończące dzienną wędrówkę słońce. Aż po horyzont rozlegał się krajobraz zieleni, żółci, brązu i złota. Boże, westchnąłem oniemiały, jakże tu pięknie.
Tymczasem wokół była cisza. Tylko rzeka na dwa (niekiedy trzy, być może w innych miejscach nawet na cztery i więcej) metry szeroka, układająca się wieloma kaskadami i jakby odwiecznie płynąca, szemrała kojąco, a niewielki wiatr niespieszny, raczej leniwy wzruszał korony drzew, czasem zrywając kolorowe liście. Ach, gdybym był poetą, powiedziałem półgłosem, dałbym rzeczy prawdziwe świadectwo. Pamiętają Państwo ów zachód słońca w Mickiewiczowskim Panu Tadeuszu? A może przypomnicie sobie zachód słońca (promienisty) pędzla Wojciecha Weissa? Jeśli tak, to już wiedzą Państwo do jakich talentów zatęskniłem w środku ciszy. Nie są mi dane, no cóż. Więc bez żalu tkwiłem zanurzony w złotej polskiej jesieni w szumach rzeki Tanew na Roztoczu. Jeślibym napisał teraz, że kontemplując tę jesienną ciszę udało mi się sięgać Nieba, byłbym zapewne posądzony (zwłaszcza przez Czytelników trzymających się mocno ziemi) o niedopuszczalną egzaltację. Więc nie napiszę tego, choć sięgałem wszakże.
I tkwiłem oniemiały, gdy nagle ktoś nie za głośno, ale przekonywująco oznajmił, że pora wracać. Rzeczywiście, spojrzałem na zegarek. Nie mogłem zostać to dłużej. Nadeszła pora, aby opuścić ciszę. By wrócić do hałasu.
Hałasu, który jest wszędzie. Jest narkotykiem współczesnej cywilizacji. Znam ludzi (mimo, że nie jestem osobą nadto towarzyską), którzy całymi dniami żyją w hałasie pracy, ulicy, smartfonu, mediów społecznościowych. A gdy wreszcie maja chwilę dla siebie, gdy, powiedzmy, wieczorem przybywają do domu, natychmiast naciskają pilot telewizora. Nie potrafią żyć w ciszy, która wprowadza ich w przygnębienie. Rodzi poczucie bezsensu.
Znam takich ludzi, a przecież świata nie tworzą moi znajomi. To garsteczka. Obok żyją ich znajomi, nieco dalej znajomi ich znajomych i tak do miejsc, w których znajomi stają się nieznajomymi, a wreszcie osobnikami zupełnie nieznanymi. Wszelako jedno ich wszystkich łączy. To uzależnienie od hałasu, którego brak (choćby chwilowy) budzi niepokój i strach. Zagłusza uczucia, aby rodzić emocje. Prostackie, ale także najdziksze i barbarzyńskie. Pełno tego paskudztwa wokół.
Cisza nie jest za górami i lasami. Jest obok.
W istocie jest w nas. W naszej naturze…
Cdn.
Grzegorz Wacławik