- Utworzony
Sto trzydziesty pierwszy
Szumy (1)
Oczekując w kolejce na przyjęcie przez lekarza (a był to specjalista, mający zadecydować o mojej trzytygodniowej terapii), zachowałem się zaiste niestosownie. Niestety, nie tylko na własny rachunek. Także na rachunek ledwie poznanego sąsiada. A ani mi to było w głowie. Owszem, gdy podążałem wysokim, lecz ciasnym korytarzem pod gabinet doktora, docierały do mnie fragmenty nadętej (z kroku na krok coraz bardziej) oracji jakiejś damy, ale cóż mi do tego. Jeno wzruszyłem ramionami, idąc niechybnie do celu. Wreszcie przybyłem. Rzeczywiście spostrzegłem namiętnie perorującą kobietę, ale nadal trzymałem się swego. Niech sobie gada, nie pierwsza i nie ostatnia. Rozsiadłem się w krześle, zarzucając (wbrew zaleceniu moich ortopedów) nogę na nogę i wkrótce zapadłem się w siebie. Od dawna (od początku?) ludzie hałaśliwi mierzą mnie okrutnie, więc wyłączam się i wybieram swój (być może nadto pospolity) świat. I tak w nim trwałem, zanim…
Jednak po kolei. Tkwię więc sobie w tym swoim świecie i tylko czasami podnoszę wzrok na innych. Za każdym razem widok niezmienny. Ta sama co wprzódy kobieta ciągle przy głosie. A inni? A to kiwają głowami, a to uśmiechają się zdawkowo, a to odwracają głowy. Wszyscy (no, prawie wszyscy) mniej więcej w wieku ponad średnim. Czyli moim, plus-minus kilka lat w tę czy w tamtą stronę. Zatem nie jedną, nie jednego widzieli. I słyszeli.
A pani? A to wstaje, a to gestykuluje, a to kogoś wskazuje palcem jakby na połajanie, a to dławi się ze śmiechu, a to ze złości. Nie jest postury wielkiej, raczej odwrotnie. Niby nic mi do tego, jak powiedziałem wcześniej, ale zaciekawiło mnie nieoczekiwanie, o czym tak ciągle prawi. Czy o tym samym, co już zignorowałem podążając korytarzem? Czy może o czym innym? No…?
Ciekawość bywa piekielną pokusą. Trudno jej się oprzeć. Więc uwolniłem oczy i uszy i zobaczyłem przed sobą kobietę artykułującą swoje myśli, że tak powiem, dobitnie i bezkompromisowo, nie oglądając się na nikogo. Nieważne, że myśli to błahe, ale z jakim impetem wyrzucane przed siebie! W tłum. Owszem, na razie w tłum kolejkowiczów, ale jutro?! Dość reżimu, grzmiała, dość ciemnoty i zacofania. Naczytałem się przeróżnych książek o zawodowych rewolucjonistkach, ale dopiero teraz spotkałem pierwszą na żywo. Temperament Marii Szatow, chociaż lata (tej pani) już nie te, co Marii. Kto czytał Biesy, wie, o czym piszę. Tak, tak. Miałem przed sobą okcydentalistkę i orędowniczkę demokracji. Tej, jak się Państwo domyślacie zapewne, prawdziwej, jedynej. Demokracji przymiotnikowej. Jakiej?
Są bowiem różne. I żeby daleko nie szukać, Czytelnicy (przynajmniej niektórzy) pamiętają, że przez blisko pół wieku żyliśmy w tak zwanej demokracji ludowej. Jak z nazwy wynika demokracji lepszej. Od której? Chociażby od zachodniej. Lepszej, bo socjalistycznej. Tak ówcześni, jak i dzisiejsi przymiotnikowi demokraci (choćby liberalni) za demokratów uznają tylko siebie samych. I to im, sądząc po tej pani (ale niestety nie tylko), zostało. I trwa. Widzę to na własne oczy.
Owszem, niezbyt często, ale korzystam z mediów społecznościowych. Więc znam, za przeproszeniem, argumenty używane przez tych najbardziej demokratycznych demokratów. Nie certolą się z myślącymi inaczej. A gdy ktoś, jak go nazywają, reżimowy próbuje sprzeciwu, dostaje tęgie lanie. Aby popamiętał, że demokracja jest tylko jedna słuszna. Demokracja nasza, czyli ich. Także tej pani, która tymczasem nie zamyka ust.
Niech sobie gada, powtarzam bezgłośnie. Trzymam się swego. Nie ze mną takie numery. Jednakże siedzący obok mężczyzna, nagle próbuje przerwać orację rewolucyjnej demokratki ( to sprzeczne, wiem, ale dziś zdrowy rozsądek jest passe) mówiąc: niechże pani tak nie krzyczy, proszę.
Owszem, mało pojednawczo, ale zapewne stracił cierpliwość. Biedak. Pani bezzwłocznie zgromiła człeka tego nie tylko wzrokiem. Ucichł, skulił się nawet. Zrobiło mi się go żal, po ludzku. Nie znajdując (co prawda pospiesznie) lepszego pocieszenia, szepnąłem mu do ucha cytat z Księgi Przysłów: Z ust mądrych ludzi wiedza się sączy, usta niemądrych zioną głupotą.
Niestety, mój szept okazał się szeptem teatralnym. Teraz gromy padną na mnie, pomyślałem. I rzeczywiście padły. Na szczęście poproszono mnie do gabinetu lekarza. Przypadek? Być może. Okazało się, że mimo zajmowania ostatniego krzesła w kolejce miałem wcześniejszy numerek. Byłem zarejestrowany jako jeden z pierwszych, a lekarz akurat zaczął przyjmowanie. Zatem wszedłem do gabinetu, inni, także rewolucjonistka, zostali na korytarzu.
Natomiast gdy wyszedłem… Nie wstyd panu?! Jak panu nie wstyd?! Wy tacy wszyscy jesteście! Grzmiała, gdy sięgnąłem do wieszaka po kurtkę. I wtedy, przepraszam Państwa, zachowałem się niestosownie. Już na własny rachunek. Zamiast wzruszyć ramionami, spojrzałem jej w oczy i przywołując ponownie Księgę Przysłów powiedziałem wolno i głośno: Raczej człowiekowi spotkać niedźwiedzicę, która straciła młode, niż głupca w jego głupocie. I odwróciwszy się na pięcie, poszedłem w swoją stronę.
Bez satysfakcji…
(cdn.)
Grzegorz Wacławik