- Utworzony
Sto trzydziesty
Obiecałem, że powrócę do dwóch ( tj. niedzieli i codzienności ) niezależnych nurtów ontologicznych, które współistniały (ale i konfrontowały się poniekąd) w moim życiu w przeżytych czasach. Zanim jednak przystąpiłem do pisania, dowiedziałem się o tym, jak rektor jednej z polskich uczelni zapomniał, że felietony są dedykowane ludziom inteligentnym. I zareagował, jak zareagował, słyszeli Państwo zapewne. Gorzej, że zawiodła pamięć (?!) wielu redaktorów, którzy z żarliwością walcząc ciągle o niezależność dziennikarską, tym razem bezzwłocznie poparli stanowisko pana rektora. Czyżby dlatego, że nie dotyczyło ono treści ich publikacji? Aż nie chce się wierzyć, że nie mają dobrego zdania o swoich czytelnikach. Wiem, nie moja sprawa, ale przykro. Tymczasem już po kilku dniach ktoś, jak sądzę życzliwy panu rektorowi, przypomniał mu, że forma felietonowa oznacza utrzymanie krótkiego i lekkiego utworu dziennikarskiego w osobistym tonie, aby wyrazić, czasem złośliwie i prześmiewczo, osobisty punkt widzenia autora. Pan rektor więc zmienił zdanie. I bardzo dobrze.
Zatem znowu mogłem wrócić do metafizyki niedzieli i codzienności. Ale ku własnemu zaskoczeniu przed oczami, jak to się mówi, stanął mi rosół. Niedzielny, domowy z makaronem, oczywiście. W moim domu rodzinnym nie był elementem codzienności. Był elementem niedzieli właśnie. I tak jest i dzisiaj. Dlaczego?
Otóż rosół wymaga czasu i cierpliwości. Słyszałem wprawdzie o takich, dla których jego przyrządzenie jest przysłowiową pestką (jak zupy w proszku, z koncentratu czy mrożonki), ale nigdy ich nie spotkałem osobiście. Chociaż po namyśle, nie mogę wykluczyć jakiegoś bezwiednego kontaktu. Może tak się zdarzać podczas cotygodniowych przed przed-weekendowych zakupów czy to włoszczyzny, makaronu, czy mięsa. Właściwie kilku rodzajów mięs (5-7), gdyż inaczej nie wypada. Nie, żebym kogoś lekceważył, lecz po przekroczeniu pewnego wieku (kto mnie zna, wie o czym mówię; pozostali pewnie się domyślą) mam problemy z podzielnością uwagi. Toteż przyglądając się przez szyby lad chłodni różnym gatunkom mięs w ponad pięćdziesięciometrowej hali, na nic (nikogo) innego nie zwracam uwagi. Skutek? Oczywisty. A to nie powiedziałem komuś uznającemu się za ważnego dzień dobry, a to nie odpowiedziałem, gdy pozdrowił mnie ktoś uznający się za mniej znaczącego ode mnie. Tak, tacy też bywają. Ech, żeby to jeden raz. Jednak już zamiar przygotowania się do rosołu pochłania mnie jeśli nie całkowicie, to prawie całkowicie. A potem już coraz bardziej.
Rosół ze swej natury jest zachłanny. Człek jest zajęty od stóp do głów. Dosłownie. Toteż nie ma na nic innego ani czasu, ani ochoty. Nie ulega pokusom. W tym – wyzwaniom, jakby tu rzec, intelektualnym. Toteż nie czytam w wielogodzinnym czasie tworzenia rosołu (nazywanie tej czynności pospolicie gotowaniem jest postponujące) nawet takich bestsellerów jak np. Olga Bernharda Schlinka. I to nie dlatego, że jestem naburmuszony, gdyż dałem się nabrać wydawcy anonsującemu powieść jako wyjątkową. Nie, nie dlatego bynajmniej. Po prostu nie ma możliwości czytania czegokolwiek, nawet krótkich esemesów. A pisać? Także nie! Ba, również o odbieraniu telefonów trzeba na ten czas zapomnieć; zwłaszcza gdy dobijają się osobnicy, którzy, jak wierzą, mają dużo ciekawego do powiedzenia. Nie ma również mowy ani o ćwiczeniach rekreacyjnych (chociażby wykonywaniu tzw. pompek), ani o grze w warcaby czy na gitarze. W tym ostatnim przypadku nawet nieskomplikowanych utworów, opartych na dwóch/trzech podstawnych chwytach. Co najwyżej można sobie śpiewać. Tyle, że nader to (wiem z doświadczenia) swawolne traktowanie oryginału. Jeśli nie melodii, to na pewno wyśpiewywanych (jeśli to dobre określenia) słów z tekstem piosenki. Słowem – brzmi jak brzmi, ale nie o aplauz idzie.
Apodyktyczność (a może: bezwzględność) rosołu ustaje dopiero w chwili zakończenia dzieła. Gdy zgaśnie ostatni niebieski płomień pod garnkiem. Po pięciu, a nawet i siedmiu godzinach tworzenia. Są artyści, dla których ich rosołowe dzieło jest doskonałe, a na dodatek przyrządzane lekko i, niejako, przy okazji. Słyszałem o takich niejednokrotnie. To czarodzieje kuchni występujący często w różnych telewizjach, co jest ich głównym zajęciem. Stąd to powyższe: przy okazji. Znam ich jedynie ze słyszenia. Gdy w mojej przytomności padają ich nazwiska, wzrasta ekscytacja zwolenników a to jednego (jednej), a to drugiego (drugiej). Jako żywo spory przypominają niegdysiejsze dysputy w kawiarniach i salonach, na przykład o wyższość Picassa nad Matissem, czy odwrotnie. Spory równie gwałtowne. No cóż, jakie czasy, tacy mistrzowie.
Rosół budzi wspomnienia. Pykając na gazie przywołuje (aha, bo na gazie gotuję, zaś piekę na prądzie, jakby się kto pytał) obrazy z pamięci. Nieodmiennie niedzielnego dopołudnia w domu rodzinnym. Moją Mamę przygotowującą ciasto na makaron i Tatę zajętego zbieraniem łyżką tzw. szumowin w bulgoczącym garnku. Ojciec niemal nie odchodzi do pieca, zaś mama już wałkuje ciasto, potem zawija w wielowarstwowy rulon, aż wreszcie kroi wąziutkie paski, które bez pośpiechu rozrzuca po stolnicy. Aby makron sechł. Trwało to dosyć długo; wychodziłem do kościoła (Msza św. dla dzieci w kościele, dzisiejszej katedrze, była 9-tej), a gdy wracałem do domu ciągle był na tym samym miejscu. Dopiero po powrocie Mamy z południowej sumy Tato wrzucał go do garnka, a po kilku minutach odcedzał na durszlaku.
Potem, około pół do drugiej siadaliśmy do obiadu, którego rosół był warunkiem sine qua non.
Popatrzcie, jak mocno zajął mnie rosół, który był (i u mnie jest nadal) jedynie (?) elementem niedzieli. A przecież miało być o jej metafizyce.
Toteż nie pozostaje mi nic innego, jak obiecać, że wkrótce do niej wrócę. A także do codzienności…
(cdn.)
Grzegorz Wacławik