Utworzony

Sto dwudziesty ósmy

Zaduma przynosi pożytek, co okazało także w sobotnie dopołudnie. Zresztą nie pierwszy raz w moim życiu. I pewnie nie ostatni. Otóż, wysiadłszy z samochodu, podążałem okazałym parkingiem nieopodal targu miejskiego, rozmyślając o immanentnej Niemcom, zdaniem chociażby Tomasza Manna i Sebastiana Haffnera, poczciwości. Ciągle jestem raczej dwudziestowieczny, wszak w tamtym wieku spędziłem większość mojego życia, więc wobec zaskakującego dictum wybitnych niemieckich pisarzy miałem i mam powody do zadumy. A że  właśnie czytam (ponownie) „Doktora Faustusa” Manna i  „Historię pewnego Niemca” Haffnera  (po raz pierwszy) ta cecha poczciwości Niemców uderza mnie znienacka. Mam o czym myśleć i nie jest to czas stracony. Wierzcie mi Państwo.

Podążam zatem tymże parkingiem zamyślony (bo czyż nie dałem się w przeszłości zwieść stereotypom?), gdy naprzeciw ukazuje się trójka rowerzystów. Akurat jestem jedynym pieszym, więc mogę śmiało stwierdzić, że rowerzyści niezbyt zamaszyście, ale jednak widocznie, choć niespiesznie zbliżają się ku mnie. Wreszcie mam ich jak na dłoni. Mimo tego nie zwalniam i tak już wolnego kroku.

Jazda moich vis a vis nie jest agresywna. To raczej poczciwa sobotnia przejażdżka. Takich dwu- czy nawet wieloosobowych grup  jest sporo w moim mieście. Tym razem prowadzi pan o twarzy intelektualisty. Na dodatek starannie przystrzyżony zarost i lekko opadające na czoło (niewysokie, lecz nie płaskie bynajmniej) włosy świadczą, że pan na rowerze to na pewno człek niepospolity.  Nawet jego pozycja na siodełku jest, jakby tu rzec, dostojna. O właśnie, dobre słowo.

Obok pana, a właściwie o długość roweru za nim, choć niemal równolegle wobec jego pojazdu podąża pani, kobieta około trzydziestokilkuletnia, ubrana starannie, nieekstrawagancko. Można powiedzieć, że akuratnie, tak –  przejażdżkowo. Przy pani swobodnie pedałuje dziewczynka, raczej dziesięciolatka, pewnie córeczka. Jedzie z uśmiechem na twarzy, gdyż wszak są wakacje, więc powodów do radości sporo. O czym rozmawiają ze sobą, nie słyszę, gdyż żadne słowa do mnie nie docierają, a szczerze mówiąc, nie jestem ich ciekaw. Więc nie nadstawiam ucha. Niemniej zbliżamy się do siebie. Z minuty na minutę, można powiedzieć. Choć bez przesadnego pośpiechu. Jesteśmy już jak gdyby we wzajemnym zasięgu. Miniemy się, myślę bezwiednie. Z szacunkiem właściwym zwykłym, życzliwym sobie, choć nieznajomym, ale poczciwym ludziom.

Oczywiście sporo różni Manna i Haffnera, myślę sunąc dalej krok za krokiem. Przede wszystkim miejsca powstawania dzieł (widzę jak mała rowerzystka uśmiecha się do mnie, a nawet skinęła jakby na powitanie główką) uwidacznia różnicę spojrzenia. Haffner wszakże pisze swoją książkę w Niemczech, z których emigruje w 1938 roku. Wprawdzie Mann także w tym samym roku emigruje do Stanów Zjednoczonych, ale wcześniej przeniósł się z Niemiec  do Szwajcarii. Jest już laureatem Nagrody Nobla. W USA dopisuje do swego dorobku „Doktora Faustusa”, który potwierdza jego wielkość. Dzieło oparte jest na motywach „Fausta”,  dramatu uważanego za najwybitniejsze dzieło Johanna Wolfganga von Goethego.  Zaś książka Haffnera ma podtytuł: Wspomnienia 1914-1933 i wydaje się, że została napisana w całości w III Rzeszy. To oparta na realiach analiza. I w pierwszym, i w drugim dziele czytam z szacunkiem o powszechnej  (do pewnego czasu) i rzecz oczywista nie dotyczącej nazistów, poczciwości Niemców.  Na marginesie: rękopis wspomnień Haffnera został znaleziony przez syna autora po śmierci ojca, podczas gdy niektóre źródła podają, że książka miała być wydana jeszcze w 1939 roku w Wielkiej Brytanii.  Tyle tytułem uzupełnienia.

Wyrwany z zadumy spostrzegłem nagle, że rowerzyści znaleźli się obok mnie. Odpowiedziałem paniom (bo i mama rowerzystka uśmiechała się do mnie) uśmiechem i już mieliliśmy się minąć bezpowrotnie, gdy poczciwy, choć dostojny intelektualista rzucił nie do mnie wszakże, ale tak w ogóle przed siebie w przestrzeń parkingową targowiska miejskiego, głośno i donośnie: 

To sk….ny! Przez ten zaj….ny PiS nawet zakupów nie można zrobić spokojnie

I pognał przed siebie, a za nim pani i ich (zapewne) córeczka.

A jakiż pożytek z mojej zadumy, zapyta ktoś przytomnie. Otóż nie mogę wykluczyć wszakże, że gdyby nie moje abstrakcyjne (nieprawdaż?) rozmyślania, mógłbym bezwiednie na ów wyrazisty apel rowerzysty, odpowiedzieć stanowczym apelem o niestosowności używania słów niecenzuralnych w przestrzeni publicznej, zwłaszcza  w otoczeniu małoletnich. A wtedy ten poczciwy intelektualista (albo menedżer lub wysokiego szczebla urzędnik komunalny), jednak znacznie ode mnie młodszy i zapewne sprawniejszy, mógłby zeskoczyć z roweru i wydzielić  mi kopniaka, powołując się na konstytucyjne prawo do  wychowywania dzieci przez rodziców. Albo nie tylko kopniaka.

Zwłaszcza, że do interwencji mogłaby włączyć się jego poczciwa żona, która okazałaby się wkrótce  redaktorką znanego portalu, gdzie już wieczorem mógłby się ukazać szokujący artykuł pod równie szokującym tytułem: W komunie siedzieli  jak trusie, a teraz drą mordy, którego byłbym starym i zidiociałym bohaterem. Oczywiście szerzącym mowę nienawiści.

Zatem poszedłem przed siebie, być może wzruszając jedynie ramionami.

Cdn.

Grzegorz Wacławik

Lepiej z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć

Przysłowie