- Utworzony
Sto dwudziesty siódmy
Po ostatnich zwierzeniach na temat przygód mojej niesfornej pamięci, dotarły od Państwa słowa pocieszenia. Także nad Bałtyk, a na plażę w Łebie konkretnie. Dziękuję za nie, to miłe. Rzecz jasna nie są mi miłe podobne do moich kłopoty z pamięcią („Sto dwudziesty piąty”) niektórych moich Czytelników, zaś ich słowa pociechy jak najbardziej. Żaden człowiek nie lubi pozostać sam na sam ze swoimi problemami, nawet gdy ma trudności z ich, że tak powiem, przypomnieniem. Toteż byłem (i jestem) wzruszony. I tak łzy ocierając niekoniecznie ukradkiem, spoglądałem a to po horyzont na morze, a to na brzeg Bałtyku, gdzie kilkuletnie rozbrykane dzieci przeskakiwały gasnące fale. I nagle zdumienie mną ogarnęło! A czemuż to, zapytasz mój Czytelniku i będzie miał rację. Otóż zdumiałem się, spieszę z odpowiedzią, że tak wiele czasu upłynęło od dni równie słonecznych jak dzisiejsze i wczorajsze, a odległe jednak. Gdy ja wśród chłopców i dziewczyn nad tym samym morzem przeskakiwałem przybrzeżne fale. A nawet pływałem wzdłuż brzegu pod czujnym okiem pana Adama, naszego ratownika. Nie, nie był to mój pierwszy wyjazd na morskie kolonie. Miałem wówczas kilka, no może: kilkanaście lat i swoje marzenia. Zatem z moją pamięcią nie jest tak całkiem do niczego, pomyślałem sobie zsuwając na oczy co nieco zapiaszczone okulary słoneczne. Chociaż, ponoć w pewnym wieku jasno wyświetlają się taśmy pamięci dzieciństwa i młodości, a zaciemniają te bliższe…
Ja wiem, że wielu współczesnym, wychowanym w – nazwijmy to – egoistycznej kulturze nie mieści się w głowie, że niegdysiejsi ludzi także mieli swoje marzenia. A nawet, że aspirowali do renomowanych szkół średnich. I to nie tylko w metropoliach! Że zarówno nasze, jak wcześniejsze (a i późniejsze) pokolenie, miało swoje ambicje i aspiracje. Niestety często (czasem) nieosiągalne. Rozżaleni nie dzwoniliśmy jednak ani do pani prezydent (choćby) Gdańska ze skargami, ani nie pisaliśmy do jakiejś na przykład gazety. Chociażby do „Świata Młodych” czy dziewczyny do „Filipinki”. Nawet by nam to do głowy nie przyszło. Wstyd nam po prostu było za samych siebie. I tyle.
Ja wiem, że dzisiaj to się w wielu w głowach nie mieści, ale my także po zakończeniu siódmej (jak to było jeszcze za tamtych czasów) klasy szkoły podstawowej chcieliśmy zdać na tyle dobrze egzamin wstępny do liceum czy technikum, żeby zostać przyjętym. Najprawdopodobniej podczas wakacji po klasie szóstej przeskakując przybrzeżne fale przemyśliwałem niekiedy, jak tego dokonać. Jak zdać do wybranego liceum.
Tymczasem (a właściwie: tamtym czasem) po dziesięciu miesiącach złożyłem dokumenty do technikum. Tak było. Mimo, że Technikum Energetyczne w Sosnowcu nie było moją wymarzoną szkołą. Ani nawet drugiego czy entego wyboru. Gdzież tam! Lecz to właśnie do niej zdawałem egzamin wstępny i mimo sporej (5?) liczby kandydatów na jedno miejsce (powojenne pokolenie baby boom) zostałem przyjęty. Lecz gdybym, dajmy na to, miał słabe świadectwo ukończenia szkoły podstawowej, czy oblał egzamin wstępny do technikum, wylądowałbym z zawodówce. Tam przez trzy lata uczyłbym się zawodu. Całkiem prawdopodobne, że zawodu górnika. Wszak ojciec zwykł mawiać: nie będziesz się uczył, pójdziesz do roboty na kopalnię. O ile sobie przypominam rówieśniczkom z mojego środowiska ich mamy mówiły: albo uczysz się i do ogólnika, albo pójdziesz do roboty do sklepu. Takiej to byliśmy poddawani przemocy. Aż trudno uwierzyć, że przeżyliśmy. Aha! Ciągle żyjemy, wiedząc czego się trzymać. Nie do pomyślenia, westchnie zapewne jakiś fan Barbary Nowackiej czy Roberta Biedronia. No cóż, niech sobie wzdycha do woli.
Bardzo nie chciałem być robotnikiem, jednak Technikum Energetyczne w Sosnowcu nie było szkołą mojego pierwszego wyboru. Lecz dla części moich kolegów taką szkołą było jak najbardziej. Niestety, nie zdali egzaminu wstępnego. Więc poszli do szkoły zawodowej. Potem różnie bywało. Niektórzy dopiero w technikach wieczorowych uzyskali i dyplom, i maturę. Inni, niekoniecznie. Tak to już jest w życiu, że niektóre marzenia się spełniają, ale większość niestety nie. Oczywiście dzisiaj oburzające jest, że nie spełniają się marzenia redaktora Tomasza Lisa, ale nawet opiniotwórczy (tak zwany) tygodnik, którym on (przez duże „O”?) kieruje, nie daje rady tego zmienić. I raczej nie zmieni. Nie dodam, że niestety, co skonfunduje pewnym moich Czytelników. Ale tylko pewnych…
Wracająca do tamtych czasów… Dla niektórych moich kolegów, swoistych pechowców, pewnym pocieszaniem mogła być świadomość, że wskutek oblania egzaminu wstępnego do technikum zyskali możliwość szybszego zbliżenia się (awansu?) do ponoć wówczas rządzącej przodującej siły narodu. Jednak była to marna pociecha. Wiedzieli dobrze, pochodząc z rodzin robotniczych, że owe ich rządzenie to pic na wodę. Zaś na co dzień to zasuwanie na szóstą do ciężkiej roboty (albo na drugą czy na trzecią zmianę) i ciągłe zamartwianie się, jak przeżyć od pierwszego do ostatniego dnia miesiąca. To widzieli codziennie w domu rodzinnym. Aż dziw, że wielu moich rówieśników dzisiaj o tym nie pamięta. Akurat nie mam na myśli Leszka Millera lub Włodzimierza Cimoszewicza, bo właśnie ich marzenia spełniały się, także ostatnio. A może to nie marzenia, ale metodyka postępowania? Wszak ich mentor i swoisty ojciec duchowy Włodzimierz Lenin (d. Uljanow) nazywał to awansem z klasy. Kto ciekawy, na czym ten deal (dil) polegał (polega?!), musi sięgnąć do tego, za przeproszeniem, klasyka. Oczywiście nie dotyczy to dwóch wyżej wymienionych europosłów. Oni nie muszą sięgać. O, nie!
Technikum Energetyczne w Sosnowcu miało (czy ma nadal, nie wiem) dobrą markę. Zasłużenie, obiektywnie patrząc. Uczono nas sporo – że wspomnę 7 do 9 lekcji niemal codziennie, a jedynie w soboty 5 albo 6 – i solidnie. Oprócz przedmiotów ogólnych moc przedmiotów zawodowych, warsztaty, przeróżne pracownie zawodowe i praktyki. Do szkoły należało przychodzić w koszuli z krawatem i w garniturze. Sporo absolwentów naszego technikum zostawało studentami politechnik i innych uczelni technicznych. Wzorowa szkoła średnia, można powiedzieć. A jednak nie była dla mnie szkołą żadnego z moich wyborów, chociaż skończyłem ją w terminie i raczej bez problemów, jednakowoż bez satysfakcji. Warto przypomnieć, że wtedy zaczynała się epoka rock and rolla i docierały echa tak zwanej rewolucji 1968 roku. Długie włosy i dżinsowe katany chłopaków oraz dziewczęce mini spódniczki nijak nie pasowały do granatowych garniturów i mundurków, niebieskich koszul z krawatem, tarcz na ramieniu i czapek szkolnych. Były nie do pogodzenia. W innych szkołach, także w tej, o której niegdyś myślałem jako szkole wybranej, mieli nieco łatwiej.
Jednak Technikum Energetyczne wybrali dla mnie (i rzecz jasna: za mnie) rodzice. Po prostu wiedzieli, co jest dla ówczesnego czternastolatka najlepsze. Uznając, że głośny w mieście reżim technikum będzie doskonałym lekarstwem na moją wrodzoną krnąbrność i trudny do okiełznania temperament. A poniekąd przy okazji zdobędę pożyteczny zawód. Byłbym niewdzięcznikiem, gdybym o tym nie wspomniał. Na tym polegała mądrość Ich decyzji.
A jak to jest z dzisiejszymi czy jutrzejszymi rodzicami? A właściwe: jak to jest z ich rolą w wychowaniu własnych dzieci…?
Cdn.
Grzegorz Wacławik
PS. A propos powyższego. Jak się okazało cała histeria z brakiem miejsc w szkołach średnich była humbugiem. Przywołam jedynie dwa wycinki ze słynącej z obiektywizmu gazety. Pod koniec lipca br.: Rekrutacja do szkół to dramat wielu uczniów. Już przynoszą podania, szukają miejsc. Zaś po tygodniu: Rekrutacja do szkół średnich. Ponad 6,2 tys. wolnych miejsc w Warszawie.
No i co Ty na to, pieseczku ?