Utworzony

Sto dwudziesty piąty

Pamięci można mi było pozazdrościć. Wielu moich znajomych, starszych i młodszych, wyrażało żal, że u nich (westchnienie, często gorzkie) jednak z pamięcią jest gorzej. A szkoda. Żalili się nie tylko słowami. Także gestami, których nie dam rady opisać dokładnie. Powiem jedynie, że były wymowne, choć niejednoznaczne. Wyrażały i rozczarowanie, i uznanie dla mnie, i… nie wiadomo właściwie co. Tymczasem (poniekąd obok tej niejednoznaczności) brylowałem chociażby bezzwłocznym przypominaniem nazwisk z przeszłości. Gdy tylko zaistniała taka potrzeba. Bywało nierzadko, że tokującym dyskutantom (akurat siedzieliśmy przy stoliku, dajmy na to, jak się domyślacie niepustym), mężczyznom w wieku dobrze średnim nagle zamierał głos, bo ten… no jakże mu tam do cholery, no jakże on się nazwa…  zrobił to czy tamto, lub  powiedział to i owo. Wtedy ja spieszyłem z pomocą nieborakowi. Przeważnie celną, skuteczną, wyśmienitą. Aż nagle okazało się, że to niestety już przeszłość. Ciągle nieodległa, więc tym bardziej bolesna.

Otóż (wyobraźcie sobie) dosłownie przedwczoraj nad samym ranem, gdy świt już się wkradał do mojego pokoju rozpełzając po meblach i sprzętach, w rosnącym z sekundy na sekundę popłochu stwierdziłem, że nie znam jej nazwiska. Nie, nie chodziło o którąś z moich niegdysiejszych koleżanek (a nawet w niektórych przypadkach, więcej niż koleżanek), ale o dziewczynę, której doprawdy nie miałem prawa zapomnieć. Przecież spotkanie z nią zaważyło na moim życiu. Jakże mogłem zapomnieć, jak się nazywa, wyrzucałem sobie. Jednak na początku jeszcze niezbyt gorączkowo. Kiedy spotkałem ją po raz pierwszy? – uspokajałem myśli. Oczywiście wtedy. To znaczy kiedy? No, w katowickiej Hali Parkowej w  listopadzie 1968 roku. Że niby dawno? Jak dla kogo.

Jakże  ona miała na imię, zaniepokoiłem się, pocierając ciągle zaspane oczy. Spokojnie, mruczałem do siebie, wpatrując się w sufit. Zaraz wróci pamięć. Na pewno. Tylko cierpliwie, bez popłochu.  Oczywiście (jak się pewnie domyślacie) szybko stanęły mi przed oczyma owe  zafrasowane twarze mężczyzn w dobrze średnim wieku pochylone nad tamtym, ciągle niepustym stolikiem, ale machnąłem zniecierpliwiony ręką. To nie mój problem. Ta ja jestem wszakże pogotowiem ratunkowym pamięci dla moich znajomych. Jakieś nieistotne zacięcie mechanizmu przypominania to żaden problem. Jak tylko przypomnę sobie jej nazwisko, to i imię błyskawicznie wróci. Jak widzicie, trzymałem się ciągle w ryzach. Spokojnie… spokojnie, spokojnie!

No, jakże ona się nazywała, wściekłem się wreszcie, z każdą sekundą pocąc się mocniej z przerażenia, a świt coraz bezczelniej sadowił się w moim pokoju. Jak gdyby nigdy nic. Niech to szlag!

Przecież dobrze pamiętam tamten dzień. Poszliśmy do Hali Parkowej naszą paczką. Trzy dziewczyny i trzech facetów. Tak, sześć osób. Wszystkich pamiętam. Nie tylko z imienia i nazwiska. One w mini spódniczkach, my w butach beatlesówkach. Poszliśmy, gdyż ta dziewczyna (której ani imienia, ani nazwiska ciągle nie mogłem sobie przypomnieć), raczej  starsza od nas, ale to nieistotne,  dopiero co wróciła z Holandii. Przed kilkoma dniami. Właściwie: właśnie wrócili z Holandii całą swoją paczką. Z kapitalnym sprzętem do tego. Nieziemscy!  Kurczę blade. To był szok. Ja cię nie mogę!

A potem, niewiele, bo trochę ponad pół roku później, w lipcu w Kołobrzegu spotkałem ją znowu.  O, nie tylko wieczorem w Non-Stopie. Także, gdy zasuwałem przed południem na trening, gdzieś w okolicach szpitala (a może raczej stadionu z czterotorową, żwirową bieżnią?) słyszałem jej śpiew. Ona też ćwiczyła codziennie.  A jej paczka nie tylko jej akompaniowała. Żeglowała, że ciarki szły. Tu-du, rum -du, tu-du, rum -du!

Jak to szło? Ale oczywiście: Gdybyś lubił mnie choć trochę, hej! Gdybyś kochał, jak nie kochasz mnie. Tu-du, rum -du, tu-du, rum -du! Rum -rum- rum!

Wszystko niby wiedziałem. Do pokoju już wdarło się słońce, ja siedziałem na posłaniu, nogi opuszczone na podłogę, jasne już było, że tamten koncert w Hali Parkowej dawał zespół bluesowy Breakout, lider nazywał się Tadeusz Nalepa, a dziewczyna była jego żoną i nazywała się..?! I było jej na imię… Oczywiście! Mira.

Tak. To była przecież Mira Kubasińska! Jakże mogłem zapomnieć?

A jednak stało się. Dlatego piszę o swojej dobrej pamięci w czasie przeszłym. Szkoda, ale co robić.

Ale dlaczego postanowiłem o tym napisać?..?..? No właśnie? Uff, zapomniałem…

Hm, żebym nie zapomniał. Tym, którzy gdzieś wyjeżdżają, życzę udanych wakacji.

Uff!

Cdn.

Grzegorz Wacławik

Lepiej z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć

Przysłowie