- Utworzony
Sto trzynasty
Wraz z żoną i przyjaciółmi wyszliśmy z balu sylwestrowego około trzeciej nad ranem. Uznaliśmy, że wystarczy. Byliśmy w dobrych, a już od północy w doskonałych noworocznych nastrojach. Jeszcze rozbawieni, ale i trochę zmęczeni, postanowiliśmy wracać do siebie. Czekał nas jeszcze kwadrans drogi przez las (dosyć wygodnym traktem), ale to zaiste pestka po ośmiogodzinnych (bez mała) tańcach. Dawno ci się tak nie zdarzyło, powiedziała żona i miała rację. Rzeczywiście dawno, nawet bardzo dawno.
I chociaż nie było śniegu, rozgwieżdżone niebo dodawało ducha. Utrzymywało nastrój. Dobrze rokowało nie tylko na te (mniej więcej) piętnaście minut drogi, ale i na cały rok. Więc ruszyliśmy, krok po kroku, poniekąd tanecznie. I nagle, pięć, może siedem minut później, zauważyłem obok siebie Władysława Wiktoryna Sicińskiego. Ki, czort?!
Jeśli nie wiecie kto zacz, to przypomnę, że był posłem, który w 1652 roku zerwał sejm. Pierwszym w historii, a którego veto doprowadzić miało w przyszłości do kryzysu parlamentaryzmu, który był jednym z przyczyn ostatecznego upadku Rzeczypospolitej. Przypominał zresztą o tym w tygodniku „Dorzeczy” Jacek Komuda. Ale to później.
Tymczasem Siciński szedł obok mnie leśnym traktem przy rozgwieżdżonym niebie. Prawdę mówiąc szedł nie tyle obok, ale przy mnie, a właściwie we mnie, tuż, tuż, nawet nie przed, ani nie po, tak dotkliwie blisko, że aż ciążył, by nie rzecz – parzył. Szedł poniekąd w środku. Musiałem zatem, sami rozumiecie, zapytać, kto zainspirował go do zerwania sejmu? Czy przeciwnik króla Jana Kazimierza książę Janusz Radziwiłł? Czy ktoś inny?
Siciński milczał, więc wygarnąłem mu, że tego Radziwiłła, jak i księcia Bogusława Radziwiłła dobrze (a właściwie źle) pamiętamy choćby z „Potopu” i nie zapomnimy, że Siciński był klientem tego pierwszego. Zaś my nigdy nie zapominamy zdrajców. Czyżby, westchnął Władysław Wiktoryn, ale tylko tyle i znowu zamilkł. A kto jak nie ty łotrze, zawołałem niemal, podpisał ze Szwedami układ kiejdański podporządkowujący Litwę Szwecji? No, kto?!
Coś tam zamamrotał, że przecież jako reprezentant powiatu upickiego podpisał w 1660 roku traktat w Oliwie, który zakończył potop szwedzki, ale tylko wzruszyłem ramionami. Koniunkturalista i łapserdak, pomyślałem z pogardą. Zresztą los nie obszedł się z nim łaskawie. Jak to ze zdrajcami. Nie mógł (los) inaczej. Przeszedł Siciński do historii jak upiór upicki. Sami sprawdźcie dlaczego.
Przy rozgwieżdżonym nocą niebie, jak wiadomo, szanse upiorów, nomen omen, bledną. Także przygasł Siciński. Ale się bronił (jednak cienie drzew lasu zapadały na trakt), bo ciemność takim jak on sprzyja. Truł o realpolityce, a gęba mu się nie zamykała. Więc ja mu na to (złośliwie) Kelusem: że co drugi folksdojcz był realpolityk . I co on na to, cwaniaczek? Wtedy zamilkł na chwilę, ja zaś usłyszałem tętent jakby, rżenie koni może, albo i coś więcej. No tak. Byli. Nie wszyscy, to prawda (zabrakło Franciszka Ksawerego Branickiego i Seweryna Rzewuskiego), ale Adam Poniński i Szczęsny Potocki we własnych osobach stanęli obok Sicińskiego, wyobraźcie sobie! Silna reprezentacja tamtej niechlubnej ekipy.
I ledwie się pojawili, jeszcze zdyszani, zaczęli perorować, że w polityce nie ma słowa nigdy, ani zdrada, ale i nie ma słów zdrowy rozsadek czy przyzwoitość. I że, jak mówi staropolskie przysłowie, gdy się wejdzie między wrony, to trzeba krakać tak jak one. No i oczywiście, że trzeba być przede wszystkim realistą. A nich was szlag, powiedziałem, przypominając jak marnie skończyli obaj. Jak wszyscy tacy jak oni.
O czym dumasz, zapytała żona, wyrywając mnie z dyskursu z tymi podlecami. O, tak sobie, powiedziałem, bo już w pomieszczeniach, do których dotarliśmy, paliło się światło i byliśmy znowu tylko w swoim gronie. Tak sobie, dopytywała z niedowierzaniem. Tak ogólnie, odpowiedziałem, ale wiedziałem, że nie odpuści. Czyli konkretnie, padło jej (oczekiwane bez dwóch zdań) pytanie. Więc wypaliłem: ano o tym, co nas czeka w nowym roku. A także, dodałem niepewnie, o wyborach do europarlamentu, kurczę blade.
I wtedy wszyscy, a było nas czworo, wybuchliśmy śmiechem. I ciągle śmiejąc się ze mnie, a ja z siebie, udaliśmy się, jak to się pisze w powieściach, na spoczynek. Za chwilę zapadłem w sen.
I tyle…
Cdn.
Grzegorz Wacławik