- Utworzony
Sto dziewiąty
Kiedyś potwór ze szkockiego jeziora Nis (Loch Ness) był nie lada wydarzeniem. Rzekomo wyłaniał się z wody nagle i nieoczekiwanie, wzbudzając zgrozę. Nielicznych, a właściwie pojedynczych, lecz zawsze przerażonych świadków. Zjawisko było przewidywalne, co tu kryć. Potwór straszył w tzw. sezonie ogórkowym. Gdy cichł świat polityki, a redaktorzy pędzili na urlopy, na szpaltach gazet pojawiała się sensacja. Czy podtrzymywała popularność tytułów? Niekoniecznie. Niektórych Loch Ness wprawdzie podniecał, jednak większość ani ziębił, ani parzył. Ot, idiotyzm, wzdychano wzgardliwie. Były to w czasach, kiedy ludzie kierowali się zdrowym rozsądkiem. Dzisiaj codziennych loch nessów jest bez liku. Ludziom przytomnym nawet nie chce się już wzdychać wzgardliwie. Oddalają się.
Toteż i ja oddaliłem się. Na ponad tysiąc kilometrów. Nic wielkiego, ja wiem. A gdy minęło kilka godzin od chwili, gdy tu przybyłem, po prostu poszedłem przed siebie. I szedłem. Edward Stachura by pewnie napisał – się szło. Ale jam nie Stachura, więc jedynie szedłem sobie. Krok za krokiem niespiesznie wzdłuż wybrzeża, nie spoglądając na zegarek. Adriatyk był spokojny, rozleniwiony, ale uporządkowany. Ani jednej zmarszczki na wodzie; owszem niekiedy turkus drgał przechodząc w kolor chabrowy, czy, doprawdy nieoczekiwanie, w iście błękitny, ale już po sekundce panował spokój. Właściwie nuda. Tego mi było trzeba, oddychałem pełną piersią. Ba! całym sobą.
Szedłem beztrosko przed siebie, czasem tylko przenosząc wzrok na pole licznych kamperów usadowionych kilkanaście metrów od brzegu. Nic nadmiernego. Także wokół auto-domów trwało leniwe, przedwieczorne życie. Ktoś pił z kubka, ktoś inny patrzył przed siebie, tam niegłośno rozmawiano, tutaj grano w karty. Spokój i cisza. Do rozpoczęcia sezonu postało kilka tygodni. Dzieci i młodzież jeszcze nie przybyły. Gdy tu stanie się iście wakacyjnie, mnie już tutaj nie będzie, myślałem z satysfakcją. Przy okazji delektując się własnym sprytem przy wyborze terminu pobytu. Trzeba wiedzieć, kiedy tu się wybrać, ot co.
Zapaliłem pierwszego, nabrzeżnego papierosa; zawsze palę na łonie natury. Ze strachu przed uderzeniem świeżego powietrza, tłumaczę, ale nikt mi raczej nie wierzy. Zresztą ja sobie też nie. I nieprawdą jest, że wychowanego w mieście przemysłu ciężkiego (stare czasy) nadmiar świeżego powietrza może powalić z nóg. Więc bardzo słusznie, że mi nikt nie wierzy. Ale ja zawsze, poniekąd mimo tego, zapalam pierwszego papierosa. Także gdy mi nikt nie towarzyszy i nie musi słuchać moich, pożal się, łgarstw.
Idąc przed siebie, leniwie wędrując wzrokiem to tu, to tam bezwiednie, zaraz po wrzuceniu dopalonego papierosa do kosza wpadłem, bo jakże to inaczej nazwać, na dwie postacie całkowicie bezpruderyjne. Po chwili dostrzegłem, a nie dało się nie dostrzec wierzcie mi, inne. Równie wyzwolone, właściwie – wyzwolone dokumentnie. Jakby tu rzec dosadniej…? Nie potrzeba. Wpadłem bowiem na postacie niewykluczone, że pięknego ducha, ale widocznie (najwidoczniej) niepięknego ciała. Nie, nie zdeformowane. A jeśli już to upływem lat, dziesiątków lat. Jednak dziarskie, i to dziarskie aż nadto. Więc okazało się, że bezwiednie – nie było rzecz jasna granic – wkroczyłem na teren obozowania (i wypoczywania) nietekstylnych. Tak – nudystów. I to bardzo zasłużonych nudystów. Jeden w drugiego, jedna w drugą. Nie mogło być wątpliwości – biwakowało tutaj pokolenie roku 1968, a najwyżej jego młodsze siostry i bracia. Co tu kryć – siedemdziesięciolatki, a co najmniej sześćdziesięciolatki..
Zawróciłem bezzwłocznie, choć nikt mnie nie wyganiał. Nagle powróciły tamte lata sprzed pół wieku. Byliśmy wtedy młodzi i piękni. A na pewno najpiękniejsze były nasze dziewczyny. Piękno było oczywiste, brzydoty starano się nie eksponować, jakoś zakryć. Owszem, postulowaliśmy otwartość i bezpruderyjność zarówno w Paryżu, Warszawie, Londynie czy Budapeszcie. Wkurzały nas obowiązkowe wizyty u fryzjera (na kancik, co najwyżej cieniowanie), zakaz noszenia mini spódniczek w szkole i te tarcze szkolne na lewym rękawie… To było takie przedpotopowe! A i jeszcze ten staroświecki savoir vivre. Ba! w ogóle mieszczańskie zasady. Przecież wokół panował rock and roll, kwitła rewolucja obyczajowa, no i oczywiście, seksualna. Tyle, że się starzeliśmy, szybciej (zwłaszcza od pewnego wieku) niż się można było spodziewać. Większość wyrosła na kobiety i mężczyzn, żony i mężów, matki i ojców, babcie i dziadków. To oczywiste, że zmieniało się nasze ciało, a także nasz rozum. Jak się przekonałem tego wieczora na wybrzeżu Adriatyku, nie u każdego w odpowiednich proporcjach. Zwłaszcza myślę o rozumie.
Owszem Loch Ness był w czasach, w których kretynizmu na świecie było (także) co niemiara. Jednak manifestowanie kabotynizmu było w złym guście. Jakby nie było (a była i wojna w Wietnamie, i wyścig zbrojeń, i komuna, i kontrkultura, i tak dalej) wiedziano, czego się trzymać. Ludzie przychodzili na świat ze szczególnym DNA, kodem kulturowym czy cywilizacyjnym. Każdy z nich, każdy z nas tworzył kolejne pokolenie w łańcuchu rozwoju homo sapiens, bo tak się wówczas określaliśmy.
Pokolenie 1968 postanowiło to zmienić. I zmienia. Mamy więc to, co mamy. Rewolucja trwa. Niegdyś mawiano: starość nie radość, młodość nie mądrość. Czyż czasem (często?!) nie odnosicie wrażenia, że dzisiaj należałoby poprzestawiać znaczenia? I, że nie ma przed tym ucieczki? A wydaje się, że wystarczyłoby po prostu popukać się w głowę. Byle nie w pustą.
I to jest zdaje się największy problem…
Cdn.
Grzegorz Wacławik