- Utworzony
Sto trzeci
Pamiętacie Steina, bogatego i poważnego kupca? Pamiętacie, jak trudno było sobie wyobrazić, że w wieku dwudziestu lat mógł wyglądać inaczej, niż kiedy osiągnął sześćdziesiątkę? Wiem, wiem, są (a może byli) tacy ludzie, zwłaszcza na przedwojennych fotografiach, które przerzucaliście w dzieciństwie w rodzinnych albumach. Ale tam nie było Steina, a na pewno nie było go w moim.
Ale przecież, nagle przypominam sobie, że obiecałem ostatnio, że tym razem będzie o postępie. Skąd więc Stein...?
A może dlatego, że Stein był naukowcem. Ktoś powie – amatorem, ale nikt nie zaprzeczy (chyba nie zaprzeczy, chociaż zaprzeczanie prawdzie jest nagminne, jakakolwiek jest etymologia tego przymiotnika), że był jednak, a raczej przede wszystkim, entomologiem, wybitnym zbieraczem, a ponadto obdarzonym prawym, wyrozumiałym charakterem oraz nieustraszonością ducha i życzliwą odwagą. Ten niezwykły – chciałoby się rzec nieprawdopodobny – Stein posiadł umiejętność trafiania w sedno. Bez gadulstwa, dzisiaj nazywanego debatami. Jak rzadko kto w tamtych czasach, które wszakże dopiero zapowiadały te, w których dzisiaj żyjemy. Gdy nikt nie trafia w sedno, chyba, że jest to jego sedno.
Nie, oczywiście nie wymyśliłem Steina; nie byłoby mnie na to stać. Poznaliście go (jak i ja) w młodości, gdy naszą lektura (w dziesiątej klasie?) był „Lord Jim” Josepha Conrada. Jedna z wielu książek, ktoś westchnie sentymentalnie. I będzie miał rację, było ich sporo. Jakby samej nauki było mało! I obowiązków domowych! A mieliśmy przecież także (przede wszystkim?) inne sprawy na głowie. Niemen, Breakout, ale także Adamo czy Janis Joplin, walka o mini spódniczki, czy włosy do ramion facetów; to były nasze priorytety. Tworzyliśmy nowy styl, nową modę, nowe obyczaje… Kurczę blade, byliśmy rewolucjonistami w poprzek staroświeckim lekturom, w ogóle mieszczaństwu przebrzydłemu. Nie raz braliśmy za to w skórę, co tu kryć. Ale dzięki Conradowi (że o innych wielkich nie wspomnę) nie odpłynęliśmy w wariactwo; z domu rodzinnego wiedzieliśmy, czego trzeba się trzymać.
Więc mimo tego, a może wbrew temu wszystkiemu (bo przecież były i pierwsze, ale i następne miłostki, i rozczarowania, i bunt pokoleniowy, a jakże) Lorda Jima jakoś zatrzymałem w bibliotece swojej pamięci. I wróciłem do niego a propos ledwie co minionego Roku Conradowskiego. Wróciłem jak gdyby po to, żeby zdumiewać się, że kiedyś szło o istotę. I naszym mistrzom i nam, mimo naszej krnąbrności. W istocie szło o sumienie, o zmaganie się z samym sobą, aby być lepszym, mądrzejszym, uczciwszym, wrażliwszym moralnie…. Przez całe lata, całe wieki o to szło. Szło o prawdę, choć filozofia ciągle spiera się o jej definicje.
Ba! To nie takie stare dzieje! Wszakże w ostatnią niedzielę szukając w telewizji relacji z olimpiady, zatrzymałem się na dziesięć (może dwadzieścia) minut przy „Królu Lwie” (powstałym chyba dwadzieścia kilka lat temu) Disneya, by oniemieć. To niemożliwe! – byłbym zawołał, gdyby mi wypadało. Dziś taki film na pewno nie powstałby. Inne, jakże inne priorytety! Czy w ogóle istnieje obecnie dylemat w kulturze (ale i codzienności) odrzucenia egoizmu, indywidualizmu, dobrej zabawy (Maciej Kurzajewski), aby podjąć walkę o tradycję, o dobro wspólne?! Zgroza, zawołałaby niejedna pani krytyk w modnych mediach, a na dodatek te okropne, wydęłaby wargi, stereotypy! Patriarchat przede wszystkim! Wstyd i hańba pisałaby namiętnie, a wielu (niestety także niektórzy moi znajomi z FB) biłoby jej brawo. Na szczęcie jeszcze pokolenie mojego młodszego syna poniekąd wychowało się na „Królu Lwie”. Z jakichś powodów film umknął uwadze późniejszej aktorce lub piosenkarce, czy celebrytce o nazwisku Peszek. Imienia nie pamiętam.
Przedwczoraj (może tydzień temu) słuchałem w aucie radiowej rozmowy czwórki młodych ludzi. Dwadzieścia, dwadzieścia trzy lata. Wiecie, o czym rozmawiali? O tym, jak było w starych czasach, to znaczy w ich młodości ! Nie żartuję! Rozmawiali o tym, że oni w młodości ( sic!) cały dzień, od rana do zmierzchu, spędzali przy (przysłowiowym) trzepaku. Że chłopaki rżnęli w piłkę, a dziewczyny w swoje gry. A dzisiaj? Komputery i smartfony. Mam dwie młodsze siostry, jedna jest gimnazjalistką, druga przystępuje do matury. Wróciłam z akademika na święta i nagle słyszę jak siostry o czymś rozmawiają. Używają słów mi nie znanych. Co to znaczy? – pytam. - Nie wiesz?! – dziwią się. Język (nie tylko widok czy używanie) smartfonów coraz powszechniejszy.
A obiecany postęp? Proszę uprzejmie. Na pewno słyszeliście o pokoleniu snowflakes. Jeszcze do Was nie dotarło? Nie będziecie długo czekać; pokolenie płatków śniegu jest w ofensywie. To młodzi, emocjonalnie niedojrzali narcyzowie o lewicowo-liberalnych poglądach i postawie roszczeniowej, których łatwo urazić (Aleksandra Rybińska). Są ludźmi mniej odpornymi i bardziej wrażliwymi niż poprzednie pokolenia. Najważniejsze (jedyne!?) są ich subiektywne odczucia. Dlatego nie potrafią, ani nie zamierzają mierzyć się z poglądami, które są odległe od ich poglądów. Pokolenie płatków śniegu obecnie jest na uniwersytetach, przede wszystkim zachodnich, które uginają się pod ich żądaniami. Idzie nowe! Na przykład w Berkeley zabroniono klaskać na koncertach, gdyż zdaniem śnieżynek (snowflakes), wywołuje to stany lekowe u niektórych (wytł. moje) osób. Zaś na Uniwersytecie w Cambridge z tychże samych powodów odwołano afrykański wieczór tematyczny, bo (uwaga, uwaga) mogło to obrazić kogoś gdzieś.
Proszę? Dobrze słyszę? Są już takie przypadki u nas? No to mamy postęp jak na zawołanie.
Tymczasem na drugim biegunie, mniej więcej w moim pokoleniu, pojawił problem samotności. Wiem, że niektóre postępowe państwa radzą sobie dzisiaj z nami (tym zbuntowanym pokoleniem rock and rolla) eutanazją. Po co im stare dziady? Jednak w ojczyźnie big-beatu w Anglii są łagodniejsi. Powołali właśnie ministerstwo ds. samotności. Oczywiście nie tylko dla takich jak ja. Ale i o tych nie zapomniano. Stwierdzono mianowicie, ze 200 tysięcy niegdysiejszych (zapewne) fanów The Beatles czy The Rolling Stones w ciągu miesiąca nie przeprowadza z nikim (wytł. moje) rozmowy. 5 milionów Brytyjczyków nie ma bliskich przyjaciół, a ich kontakty z rodziną są niezwykle sporadyczne (Marcin Jakimowicz).
Czy wypada wobec tego w ogóle przypominać Steina? Sami sobie odpowiedzcie…
Cdn.
Grzegorz Wacławik
PS. Okładka ostatnich „Wysokich Obcasów” przekonuje, że „aborcja jest OK”. Bez komentarza.