Utworzony

Dziewięćdziesiąty ósmy

Jury Ciechanowskiego Ośrodka Edukacji Kulturalnej Studio rozstrzygnęło ogólnopolski konkurs literacki (grudniowa edycja) CONRADKI 2017! Spieszę donieść, że pierwsze miejsce zdobył Beniamin Wacławik, mój młodszy syn. Będąc - myślę, że ze zrozumiałych powodów -  dumny przytaczam nagrodzony utwór. I to już, już… Za chwilę.

Jednak najpierw pragnę moim Czytelnikom i Przyjaciołom, wszystkim bez wyjątku - złożyć z całego serca  życzenia błogosławionych, rodzinnych, pięknych Świąt Bożego Narodzenia. Aby wypełniły je miłość, wiara i nadzieja.  

Bóg się rodzi moc truchleje!

Wesołych Świąt!

A teraz nagrodzony utwór.

Beniamin Wacławik

 Czego ojcom wierzą w dali

Wśród moich najstarszych wspomnień, które majaczą gdzieś głęboko, zdarzeń bardzo niejasnych, właściwie symbolicznych (w sensie istnienia w mojej pamięci jako symbole, obrazy) i niepewnych, dużo miejsca zajmują wspomnienia związane z Bożym Narodzeniem. Wiele z nich krąży dookoła muzyki.

Mój rodzinny dom był zawsze jej pełen, zarówno (częściej) tej śpiewanej, jak i tej puszczanej z adaptera, radia i magnetofonu. Od małego więc miałem w głowie teksty i melodie z piosenek Kaczmarskiego, Niemena, Kelusa czy Grześkowiaka.
Zawsze pod koniec roku ten repertuar wzbogacał się o kolędy. Już w połowie listopada zaczynało się „ćwiczenie”.
Tata siadał w moim pokoju i śpiewał wszystkie znane mu kolędy, a ja mu wtórowałem. Nie wiem, ile mogłem mieć lat, gdy to się zaczęło, może przed moimi trzecimi świętami już dołączałem do śpiewania? Przed czwartymi na pewno już tak.
To były cudowne melodie i niesamowite słowa...

Fascynujące jest to, jak dziecięcy umysł łączył te wszystkie tajemnicze zwroty i terminy z tym, co znał. „Niebieskie duchy” kojarzyły mi się z jakąś bajką, gdy była mowa o królu, widziałem oczywiście takiego z dziecięcej książeczki, nawet nie wiem, czy nie z jakiejś „Ulicy Sezamkowej” którą wtedy rodzice wypożyczyli z biblioteki… Ale tego absolutnie nie mogę być pewien. Do tego był jeszcze cały niepokój zawarty w tych pieśniach – dziś nie wiem, czy zdawałem sobie sprawę, co to dokładnie znaczy, ale przecież ten król jest „śmiertelny”,a to słowo budziło jakąś niejasną grozę.

To pewnie w kolędach spotkałem się po raz pierwszy z takimi słowami jak „cierpienie”; pamiętam zresztą, że pytałem o to ojca, dlaczego Pan Jezus cierpiał i dlaczego my byliśmy temu winni… Odpowiedź „że nie jesteśmy bez wad” (nie wiem, czy wyrażoną akurat tymi słowami) chyba już wtedy uznałem za wymijającą, ale jak to właściwie wytłumaczyć kilkuletniemu dziecku?
Te śpiewane przez nas a capella kolędy były uzupełniane winylowymi płytami z wykonaniami zespołu Śląsk czy Anny Jurksztowicz. Chwilę później, pewnie w okolicach moich piątych świąt, pojawiła się w naszym domu kaseta dziecięcego zespołu, który pięknie wykonywał między innymi. „Mizerną cichą”, która to kolęda weszła w ten sposób na stałe do naszego domowego repertuaru (mama twierdzi, że zna ją też od swojej babci, ale nikt w rodzinie nie chce tego potwierdzić).

Tutaj, to pamiętam już wyraźnie, fascynował mnie wers „przepaść zawarta, upadek czarta”, którego to czarta jednak przerobiłem na „czarka”, ale i tak kojarzył mi się z czymś bardzo złym (od czerni, bo nie wiedziałem wtedy jeszcze, że „Czarek” to zdrobnienie imienia Cezary). Podobnie zresztą postąpiłem z poznaną też z tej kasety kolejną zwrotką „Pójdźmy wszyscy do stajenki”, której fragment „Czego ojcowie żądali Wyście pierwsi oglądali” z pewną jednak niepewnością, czy na pewno dobrze usłyszałem, długo śpiewałem jako „Czego ojcom wierzą w dali, Wyście pierwsi oglądali”. Tłumaczyłem sobie to tak, że jacyś ojcowie (w domyśle dostojni i oświeceni ludzie, co właściwie odpowiada wyjściowemu znaczeniu) twierdzą, że to oni, nie pastuszkowie, jako pierwsi widzieli Pana Jezusa, a jacyś łatwowierni słuchacze żyjący gdzieś „w dali” im wierzą (i podmiot liryczny nie rozumie dlaczego).

Z czasem, z każdym rokiem w naszym domu było coraz więcej kaset ze świąteczną muzyką, z czasem też skończyły się trwające ponad miesiąc „ćwiczenia” przed świętami i zarówno śpiewane przez nas jak i przez nagranych na różne nośniki wykonawców kolędy zaczynały rozbrzmiewać na dwa dni przed Wigilią, w chwili ubierania choinki i stopniowy cichły w okolicach Sylwestra, aby jeszcze dać ostatni, krótki akord przy pozbywaniu się drzewka. Wtedy znałem już dobrze teksty i coraz więcej rozumiałem.
Bardzo ważne miejsce w naszym domu i w moim sercu zajęły świąteczne piosenki z programu „Gwiazdo świeć, kolędo leć”. Pewnego razu, na chwilę przed świętami, mama przyniosła z targu zestaw trzech kaset z tym pięknym koncertem Majewskiej, Frąckowiak i Zauchy. Był to bez wątpienia ten z udanych zakupów (rok wcześniej mama kupiła świąteczną kasetę zespołu Bayer Full… choć i ona też całkiem zaistniała u nas w domu z uwagi na całkiem ładne przeróbki popowych utworów na piosenki chrześcijańskie). Miałem wtedy chyba jakieś 10 lat, więc można powiedzieć, że te utwory towarzyszą mi co rok w już bardziej „świadomym” (w tym najbardziej podstawowym sensie) okresie życia. Wydaje mi się, że ten program to jeden z najbardziej niedocenianych momentów polskiej piosenki: świetnie zaśpiewane cudowne melodie ze smutno-krzepiącymi tekstami o trudach codziennego życia i nadziei z Narodzenia, przeplatane tradycyjnymi kolędami.

Chwilę później w domu pojawiła się płyta z „kolędami” Preisnera, które na początku trochę mnie przerażały. Niby święta, a tutaj jakieś cmentarze, rozpacz i betlejemska gwiazda nadziana na żerdź… Z czasem i je polubiłem. Teraz co jakiś czas nasz świąteczny repertuar wciąż się wzbogaca, szczególnie odkąd, jeszcze jako gimnazjalista, znalazłem gitarę pod choinką. Ponieważ nie bardzo umiałem zabrać się do nauki gry, rok później w święta byłem w stanie zagrać tylko trzy melodyjki kolędowe – tak to trzeba nazwać, bo nie było tu mowy o żadnym sensownym akompaniamencie do śpiewu. Cóż z tego, rodzina i tak się cieszyła, bardziej dla dodania mi odwagi, bo to, co grałem na pewno nie pomagało śpiewać. Z czasem nauczyłem się grać jak należy, a i ojciec spełnił swoje marzenie z młodości o grze na gitarze i teraz, gdy przyjeżdżam do domu na święta, gramy kolędy i w Wigilię i na rodzinnych spotkaniach.

Takie są moje wspomnienia związane z Bożym Narodzeniem widziane przez pryzmat muzyki. Ale chciałbym jeszcze o czymś wspomnieć, jeszcze raz na chwilę wrócić, do tych najbardziej niejasnych, niepewnych czasów. Poza muzyką pamiętam z tego okresu też inne rzeczy. Pamiętam, że jako alergiczne dziecko nie mogłem przez moich pierwszych parę Wigilii jeść ryby i pamiętam jak mama po raz pierwszy dała mi malutki kawałek karpia. To było też coś nowego, wejście w jakiś kolejny etap. Pamiętam choinkę, jej światła i ozdoby, stare bombki jeszcze z domu mamy, których niedobitki wiszą na domowej choince do dzisiaj. Tutaj było trochę jak z muzyką – co roku pojawiało się coś nowego. Rzeczą jaką zapamiętałem wyjątkowo wyraźnie była papierowa stajenka, dodatek do czasopisma dla małych dzieci „Bęc”. Jej autor miał bez wątpienia dość awangardowy styl – Matka Boska i Dzieciątko miały przerażająco wielkie oczy i dziwaczne uśmiechy, a św. Józef wyglądał na wyjątkowo chytrego. Pamiętam, że wycinaliśmy te postacie, gdy tata przyjechał późno z pracy i to też stanowi chyba jedno z pierwszych moich wspomnień.
Wszystko to razem składa się na obrazy i treści, które mi towarzyszą od początku, cyklicznie powracają i ulegają modyfikacjom. Od dawna czuję, że właśnie to nadaje rytm mojemu życiu. Mógłbym napisać podobny tekst o Wielkanocy, Dniu Wszystkich Świętych, Bożym Ciele, Nowym Roku, Święcie Niepodległości czy święcie swoich urodzin. Ten ustawiczny rytm, złożony ze świąt religijnych, państwowych i prywatnych, z ciągłych cykli natury i pór roku (na dłuższą refleksję o tym aspekcie zabrakło tu miejsca) i odnawianych co roku wspomnień, pozwala ułożyć sobie świat i nadaje mu równowagę.

Niech trwa.

Lepiej z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć

Przysłowie