Utworzony

Dziewięćdziesiąty szósty

Czy pisałem kiedykolwiek, że chciałem (być może przez krótką chwilę) zostać nauczycielem? Pisałem zapewne na początku „Pamiętnika”, gdzie również musiałem podać powody, które mi to uniemożliwiły. Kto ma ochotę, może sprawdzić.

Zaś gdy zainteresowany (o ile się taki znajdzie) cofnie się kilkadziesiąt odcinków do tyłu  (de facto do przodu, gdyż dotrze do odcinków zatytułowanych liczbami początkowymi), to zwróci uwagę, że zamiast uczyć w szkole, zaraz po studiach – konkretnie dziesięć dni przed obroną pracy magisterskiej – zasiadłem za biurkiem urzędniczym. I tak rozpoczął się mój staż zawodowy.

Nie powiem, żebym stresował się w godzinach od 7 rano do 3 po południu. A w sobotę (wówczas nie był to jeszcze dzień wolny od pracy) od 7 do 13.tej. Nie stresowałem się w najmniejszym stopniu, być może dzięki temu – a byłem jedyną osobą ze studiami wyższymi w tamtym towarzystwie - po stażu szybko awansowałem i zostałem zastępcą kierownika. O tyle to ciekawe, że byłem zastępcą, ale kierownika nie było. Był dyrektor, tyle że ja nie byłem jego zastępcą, a zastępcą kierownika, którego nie było. Niespecjalnie mi to przeszkadzało. Takie czasy.

Później, na zasadzie tak zwanego porozumienia stron, zostałem urzędującym wiceprezesem zarządu w innym miejscu pracy. Moje dokonania były widoczne. Bardzo szybko, także wskutek szczęśliwego zbiegu okoliczności, wraz z zarządem i współpracownikami osiągnęliśmy wynik ogólnopolski. Dzięki temu, jak sądzę, zaproponowano mi stanowisko dyrektora w zakładzie, w którym przedtem byłem, jak pamiętacie, zastępcą kierownika. Propozycje przyjąłem. Nie ma co ukrywać. Miałem 26 lat.

Dyrektorowałem prawie dwa lata. Nie powiem – zarabiałem dobrze. Ale nie było to zajęcie, które mnie satysfakcjonowało. Powiem więcej – gdzieś po roku pracy z każdym dniem satysfakcjonowało mnie coraz mniej. Aż powiedziałem dość, ku zaskoczeniu moich zwierzchników. Tak, dyrektorzy też wtedy takich mieli. Ponieważ do kilku lat (od drugiego roku studiów, kiedy wygrałem ogólnopolski konkurs literacki na opowiadanie) miałem poniekąd otwarte drzwi do ogólnopolskiej gazety, któregoś ranka nacinałem klamkę tychże drzwi. I wszedłem.

Przyjęto mnie z otwartymi rękami. Ale znowuż zostałem stażystą i znowuż szybko awansowałem. Kto wie, gdzie poniosłoby mnie, gdy nie generał Wojciech Jaruzelski, który 13 grudnia 1981 roku wprowadził stan wojenny. Wtedy, od tak zwanej komisji weryfikacyjnej otrzymałem dożywotni zakaz wykonywania zawodu. Ani wtedy, ani nigdy nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Natychmiast zostałem redaktorem podziemnych wydawnictw. Byłem w stu procentach przekonany, że ani się obejrzę, a komuny już nie będzie. To prawda, oglądałem się dłużej, raptem siedem lat, ale stanęło na moim.

Podczas tego „oglądania”  wprawdzie pisałem, ale musiałem z czegoś żyć. Więc wykonywałem różne prace, najczęściej fizyczne. Owszem, miałem skończone studia, ale żadnych umiejętności, jakby tu rzec aby nikogo nie obrazić,  manualnych. Zostałem więc robotnikiem niewykwalifikowanym…

 Najpierw terminowałem jako malarz, potem ślusarz, potem młynarz (ołowiu), aż zostałem spawaczem elektrycznym. A propos. W tym samym czasie, gdy ja zdobyłem (egzamin!) książeczkę spawacza moja żona (także przez Jaruzelskiego wyrzucona z uniwersytetu) obroniła doktorat z filozofii francuskiej. Konkretnie z Henri Bergsona. Nie tylko w hucie, gdzie pracowała w „komforcie” karty zegarowej, byli (niektórzy przynajmniej) zadziwieni. Także nawiedzający nas z Francji intelektualiści kręcili głowami. No, no, mówili rzecz jasna po francusku, niby komuna, a jednak doktorat z  filozofii. I to w zakładzie przemysłowym! U nas nie do pomyślenia. Poczciwcy, tyle że nie potrafili pojąć, co się u nas naprawdę wówczas działo. Jak się wydaje tak jest i dzisiaj. Tylko co do poczciwości mam obiekcje.

Tymczasem ja wreszcie zostałem brygadzistą. A gdy zakończył się okrągły stół, stałem się przedsiębiorcą. Nie odniosłem oszałamiających sukcesów. Szczerze mówiąc nie odniosłem żadnych. Leszek Balcerowicz miał dosyć oryginalny pomysł na tych, którzy wzięli wówczas sprawy w swoje ręce.  Ba! Nawet powstało (jak sobie przypominam) stowarzyszenie pokrzywdzonych przez Balcerowicza. Niektórzy do dzisiaj spłacają zobowiązania. Ja uporałem się z tym do końca parę lat temu.

Po jakimś czasie doceniono moje umiejętności. Byłem i redaktorem (także naczelnym), prezesem ale i menadżerem spółek prawa handlowego i tak zwanych projektów unijnych, aż  nieco (a pewnie i bardziej niż nieco) zadyszany, wylądowałem w samorządzie lokalnym. Na koniec, że tak się wyrażę, życiorysu zawodowego.

Dlaczego na koniec? Ano właśnie w listopadzie, a więc ledwie co, przeszedłem na emeryturę. I stąd mój dzisiejszy odcinek,  jakby nie było „Pamiętnika osobistego”. Moi  bliscy i przyjaciele nie wierzą, że to koniec mojej aktywności zawodowej. Słyszałem, że podobnego zdania są ci, których nie uważam ani za przyjaciół, ani (już) znajomych.

Ja też nie bardzo w to wierzę, przyznam się Państwu.

Ale kto wie..? 

Cdn.

Grzegorz Wacławik

Lepiej z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć

Przysłowie