- Utworzony
Dziewięćdziesiąty piąty
Nie zważając na zapowiedziany przyjazd do Polski Donalda Tuska, wybrałem się do teatru. Było to blisko dwa tygodnie temu, a konkretnie 9 listopada. Dwa dni przed Świętem Niepodległości. Owszem, bilety zamówiliśmy (konkretnie: żona zamówiła) sporo wcześniej, jednak nie sądzę, abyśmy mimo tej elektryzującej, jak chcieli niektórzy, wizyty mieli postąpić inaczej. Nasza decyzja pozostałaby niewzruszona. No cóż, wybraliśmy spektakl pt. „Św. Idiota” w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej nie oglądając się na Brukselę. Jeszcze jest to dozwolone.
Domyślają się Państwo zapewne, że spektakl powstał na podstawie powieści Fiodora Dostojewskiego „Idiota”. Skąd zatem „Święty” w tytule? Otóż filozof, profesor Cezary Wodziński kilkanaście lat temu napisał książkę „Św. Idiota” o rosyjskich jurodiwych, obłąkanych, pomyleńcach, głupcach, których – zaznacza reżyser sztuki Janusz Opryński – Dostojewski, wydaje się, lubił. Toteż adaptując powieść dla teatru w hołdzie Wodzińskiemu zachował jego tytuł.
Tak się złożyło, że folder-program o spektaklu (a w nim wypowiedź Opryńskiego) zakupiłem dopiero w antrakcie. To i przeczytałem po spektaklu. Tymczasem trwało przedstawienie. Owszem Parfien Rogożyn zauważył, że Lew Myszkin jest całkiem jak ten głupiec boży, a takich Pan Bóg lubi, ale zapewne to jedynie entrée do opowieści, myślałem sobie. Później (wnet?) tytułowy (poniekąd źródłowy) „Idiota” dotknie – choćby - świętości. Święty to święty, wszakże sugerował tytuł. A tu nic z tych rzeczy. Boży szaleniec okazał się elokwentnym agnostykiem.
Co prawda często egzaltowanym, nieroztropnym, niekiedy dobrodusznym głuptasem, ale jednakowoż - wiem, zabrzmi to niewiarygodnie zwłaszcza dla tych, którzy czytali oryginał - głosem zdrowego rozsądku w ponurych czasach, a konkretnie: w dekoracjach bielskiego Teatru Polskiego. Perorował całkiem do rzeczy, przekonywał rozmówców, a nawet porywał słuchaczy. Nie, to nie pomyleniec, nie jeden z jurodiwych, których – patrz wyżej – Dostojewski lubił, a Wodziński poświęcił im grubą książkę. Owszem, Św. Idiota miał poważny kłopot. Otóż ciężar miłości – dodajmy, że równoczesnej – do dwóch kobiet przygniótł go. One kochały jego, on każdą z nich. Z tym, że pierwszą z żałości (w spektaklu z litości, co jednak robi różnicę, rzekłbym jakościową) drugą całym sercem. Zrozumiałe, że to zawsze problem. Nie tylko dla młodego, nie znającego kobiet (wyznał Rogożynowi i Lebiediewowi) człowieka; warto choćby przypomnieć Osiem i pół Felliniego. Tyle, że choć „Idiota” Dostojewskiego miał 27 lat, a wcale nie znał kobiet wskutek wrodzonej choroby, to „Św. Idiota” Opryńskiego był mężczyzną dojrzałym. Nie tylko z wyglądu. Podczas gdy Myszkin był autorytetem dla Koli Iwłogina, zaś szacunkiem darzył go jedynie ( i to nie od początku znajomości) Eugeniusz Pawłowicz, to „Św. Myszkina” darzyli szacunkiem wszyscy, z wyjątkiem Koli i Eugeniusza Pawłowicza właśnie. Być może dlatego, że obu postaci w sztuce zabrakło. Z czego absolutnie nie czynię zarzutu, a jeno podaję do wiadomości.
Owe dwie kobiety, o których była już mowa, to Nastasja Filipowna i Agłaja Iwanowna. Ich tragiczną– nie zdradzam tajemnicy, wszak mowa o utworze klasyka - w skutkach miłość zrodziły szczerość, prostoduszność i bezpretensjonalność Idioty, co reżysera spektaklu najwidoczniej zirytowało. Miłość bez fizyczności?! Więc obie panie, jeśli tak wypada powiedzieć, ciągną ku sobie słowem, gestem i ruchem w sposób zaiste postępowy. Agłaja, panienka z dobrego domu, pragnie, podobnie jak Nastasja Filipowna, zostać kobietą wyzwoloną, jak to się mawia, ze stereotypów. No i tak znajdujemy się we współczesnych czasach. Indywidualizm, proszę Państwa, nade wszystko. Zatem i striptiz Nastasji (ucieszył nie tylko, jak zauważyłem, moje oko) jest poniekąd na miejscu. Tyle, że bez sensu. Zdaje się, że wpływu (zwanej tak wówczas; dzisiaj chyba podobnie) kwestii kobiecej, marginalnie wspomnianej przez Dostojewskiego, bielsko-bialski reżyser nie zamierza bagatelizować. Inne czasy, zdaje się powiadać. Oczywiście brawa na widowni. Dorosłej, takie zastrzeżenie zamieścił teatr.
Jeśli jednak chodzi o brawa… Wielokroć słuszne. Sztuka jest dobrze zagrana. Rogożyn i generał Iwołgin – pierwsza klasa. Nastasja Filipowna piękna i ofensywna. Można to inaczej ująć, ale na tym poprzestanę. Agłaja Iwanowana, bardzo ładna, jednak nadto niesubtelna. Poza jednym przypadkiem (przypowieść św. Seropiona Syndomity za: Wodzińskim) reżyser nie dopisywał tekstów do klasyka. Jak wiadomo, we współczesnym teatrze nawet Szekspira trzeba „poprawić”, uwspółcześnić, czy jak to tam nazywają. A nierzadko – wręcz napisać od nowa. Chętnych, niekoniecznie zdolnych, nie brakuje. Pisałem już kiedyś o tym. W Bielsku takich „ambicji” zabrakło. I bardzo dobrze.
W sumie jednak wieczór udany. W drodze powrotnej powracała do mnie kwestia generałowej Lizawiety Prokofiewnej Jepanczyn, swoista puenta powieści. Wszystko to razem wzięte, ta cała zagranica, ta cała wasza Europa, to tylko fantazja, nic więcej; i my wszyscy za granicą to tylko fantazja… Takimi słowami kończy się także „Św. Idiota” w Teatrze Polskim w Bielsku- Białej. Chociaż szczerze mówiąc (w tym przypadku) nie bardzo rozumiem dlaczego. Jednak nie wolno tego w żaden sposób kojarzyć z przybyciem do Polski Donalda Tuska.
Wszystko, tylko nie to!
Cdn.
Grzegorz Wacławik
PS. Kto nie czytał „Idioty” Dostojewskiego -zachęcam. Kto nie widział „Św. Idioty” w Teatrze Polskim w Bielsku – także zachęcam.