- Utworzony
Osiemdziesiąty czwarty
Samolot, którym wracaliśmy z Londynu, wylądował w Berlinie Wschodnim. Stamtąd, o ile dobrze pamiętam, po niespełna godzinie odlecieliśmy do Warszawy. Podczas przesiadki w terminalu berlińskim, strzeżonym przez uzbrojonych żołnierzy armii NRD, spotkaliśmy Franciszka „Byka” Starowieyskiego. Ściślej mówiąc liczba mnoga nie bardzo uzasadniona, gdyż wybitnego artystę poznałem dzięki znakomitemu redaktorowi Bohdanowi Tomaszewskiemu, któremu towarzyszyłem. Czerwcowy weekend 1981 roku spędziliśmy na stadionie na Crystal Palace delegowani przez swoje redakcje na lekkoatletyczny mecz Wielka Brytania –Polska – RFN i teraz przez Berlin wracaliśmy do Polski.
Wracaliśmy wprawdzie z Zachodu, ale nie czuliśmy, że wracamy do „gorszego” kraju. Wszak był to 1981 rok i u nas miliony wyprostowały karki i zażądały wolności. Byliśmy przykładem dla całego świata. Więc czuliśmy się lepsi? Niekoniecznie, ale na pewno nie gorsi. Tym bardziej widok żołnierzy enerdowskich w hełmach i z kałasznikowami uprzytomniał, jak wiele już kroków uczyniliśmy od Sierpnia 1980 roku. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że hełmy i broń wrócą na polskie ulice za pół roku.
Tymczasem w samolocie zaczęliśmy rozmawiać o sztuce, a Starowieyski zadziwił mnie stwierdzając, że choć niekoniecznie samo dzieło musi być wybitne, to na pewno akt jego tworzenia jest dziełem wybitnym bezdyskusyjnie. I szybko zilustrował dosyć ekstrawaganckie, jak na mój gust, stwierdzenie. Otóż gdy (przykładowo) wybitny malarz, nawet przy nielicznej widowni zbliży się do wielkiego białego płótna i po chwili bezruchu (napięcie) ostentacyjnie postawi kropkę, powiedzmy czarną, to sam ten akt jest już wielką sztuką! Nieistotne jest samo dzieło (kropka!), lecz akt tworzenia. Akt z pozoru tak banalny, a jednak… Oczywiście artystą- twórcą sztuki żywej nie może być byle kto (nie wiem, czy rzut oka pana Franciszka na mnie był przypadkiem czy przestrogą), tylko artysta znakomity, najlepiej geniusz. Słuchałem nie będąc pewnym, czy malarz żartuje, czy mówi serio, więc po chwili przymknąłem oczy, udając drzemkę.
Od tamtego czasu, a więc od ponad trzydziestu pięciu lat, tamta rozmowa czasem do mnie wraca swoistym echem. A to gdy w Zachęcie obierali ziemniaki, albo gdy prezentowano tzw. instalacje Doroty Nieznalskiej (polska sztuka krytyczna), zaś ostatnio po manifeście wybitnego, jak słyszę, bojownika europejskiego teatru (a jakże: teatru krytycznego) Olivera Frljić’a, którego „Klątwa” na motywach Stanisława Wyspiańskiego (cytat ze strony Teatru Powszechnego) jest znacznie ważniejszym wydarzeniem społecznym niż artystycznym (za:wyborcza.pl). Dlaczego? Ponieważ instalacja Frljić’a w czasach, gdy związek Kościoła i państwa wydaje się nierozerwalny, a władza organów kościelnych próbuje wpłynąć na funkcjonowanie świeckich instytucji oraz na decyzje jednostek, twórcy spektaklu sprawdzają, czy opór wobec tych mechanizmów jest jeszcze możliwy(…). A przede wszystkim: na ile sztuka współczesna jest zdeterminowana przez religijną cenzurę, autocenzurę i unikanie zarzutu o „obrazę uczuć religijnych” (znowu za stroną internetową Teatru Powszechnego).
Oczywiście nie widziałem „Klątwy” Frljića i tak pozostanie. Nie znoszę epigonów, ot przyczyna. Nie tylko w sztuce. Nie bywam w teatrach, gdy wystawiane są niby „Makbety” niby „Rewizory” wiedząc, że Szekspir i Gogol przewracają się w grobach, a tymczasem krytyka, publicystyka i tzw. „wyrobiona publika” wyje z zachwytu. Gogol znacząco uśmiecha się, widząc zachowanie ślepców nie widzących, że nabijają się z samych siebie („Rewizor”), a Szekspir kontestuje: idźmy i szydźmy z świata z jasnym czołem: fałsz serca i fałsz lic muszą iść społem („Makbet”), zaś Wyspiański właśnie wysyła kartkę pocztową do Teatru Powszechnego w Warszawie z rysunkiem pewnego miejsca i dopiskiem: Tu mieszka Stanisław Wyspiański i prosi, aby go nie odwiedzać. Jak się można było spodziewać oburzony Frljić bezzwłocznie poskarżył się na szykany Komisji Europejskiej, w której – o czym powszechnie wiadomo – są znawcy kultury żywej, czyli sztuki krytycznej (swoją drogą – czy apologetyka „Klątwy” reżysera Oliviera jest także sztuką krytyczną, czy raczej niekrytyczną !?), więc Chorwat zyska (lub nawet już zyskał) pełen zrozumienie. Czekamy teraz na głos Franciscusa Cornelisu Gerardusa Marii (Fransa) Timmermansa, który jest politykiem przewidywalnym, zatem zaskoczenia nie będzie.
Zanim jednak oświecony mędrzec Timmermans wypowie się, pozwolę sobie zauważyć, że współcześnie obowiązuje antykanon sztuki. Zło, brzydota i kłamstwo zajęły miejsca dobra, piękna, prawdy. Artyści, ich krytycy i ich publiczność mają w pogardzie odwieczne zasady przyjęte w światowej kulturze, stosowane w jej tworzeniu i ocenieniu. Odrzucają harmonię, a wprowadzają jazgot. W obrazie i słowie. Tsunami barbarzyństwa i nowokołtuństwa, owego niesłychanego lenistwa umysłowego ukrywającego braki umysłowe, zalewa Europę, wdziera się do naszych domów, wnika nie tylko do codziennego języka, ale także do zachowań prywatnych i publicznych.
Zaś ten, kto przestrzega przed tym bezlitosnym żywiołem, przypomina pajaca z „Albo-albo” (pisałem o tym w „Piętnastym”), który stojąc na scenie ostrzega przed pożarem, a widzowie widzą w tym jedynie kolejny żart i rechczą. Tak właśnie myślę – konkludował Kierkegaard – koniec świat nastąpi przy ogólnym śmiechu i oklaskach dowcipnisiów, którzy będą myśleli, że to żarty. Oczywiście teatr spłonął. Wraz z widzami.
Są też inne przykłady…
Grzegorz Wacławik