- Utworzony
Osiemdziesiąty trzeci
Niekiedy lustro mnie zaskakuje. Kiedy niespodziewanie zauważam twarz starszego pana z wysokimi zakolami na czole i przerzedzonymi włosami, to nie mam wątpliwości z kim mam do czynienia. Więc ogarnia mnie zdumienie, ale i irytacja. Jakże to! Przecież jeszcze przed chwilą (nie zważając na aktualną datę zaznaczoną nie tylko na kalendarzu ściennym), w kierunku lustra podążał zakochany w rock end roll’u i zauroczony pięknymi dziewczynami w oszałamiających minispódniczkach (a pewnie i odwrotnie, albo i równocześnie) młody człowiek z burzą włosów na głowie… Szedł, a właściwie leciał beztrosko (to fakt, że duchowo), aż nagle na drodze stanęło mu lustro, z którym zderzył się i oklapł. Kurcze blade, mruczę pod nosem, oniemiały patrząc sobie w oczy. No, no, kto by się spodziewał, że to aż tak!
Jak każdy i ja pocieszam się po chwili. A może nie jest tak źle? Wystarczy nieco odsunąć się od lustra. Krok, dwa, może trzy..? O, wystarczy! Zmarszczki na twarzy i siwa broda? Owszem, ale bez przesady. To prawda: głowa nadto wysunięta do przodu, plecy bardziej zgarbione, ale ogólnie nie jest źle. Jeszcze ho, ho i ho! Zatem znowu bezzwłocznie (beztrosko) wraca tamten czas; powracają imprezy, zwane wówczas balangami, koncerty Breakoutów i Niemena, juwenalia i studenckie bale, zwłaszcza (genetyczny egocentryk) te, które sam organizowałem. Ot, choćby gdy do tańca (tak, tak) grała kapela nazywająca się SBB. Ta sama, tyle że o kilkadziesiąt lat młodsza.
Nagle z dłoni wypada mi plastikowa golarka. Głupstwo. Schylam się bezzwłocznie, jeszcze ciągle w dobrym samopoczuciu. I nagle ból: kręgosłupa, kolan, nadgarstków. Reumatyzm! Odzywają się niezaleczone, a zbagatelizowane w młodości kontuzje. Zbagatelizowane i przeze mnie i przez ówczesnych lekarzy. Ilu z nich jeszcze żyje? Nie wiem, ale wiem, że ja tak. Można dodać – jeszcze żyję. No więc dźwigam z posadzki golarkę. W dwóch rytmach, jak ciężarowiec w podrzucie. Jest!
W jednym z poprzednich odcinków „Pamiętnika…” napisałem, że podczas pewnego koncertu organowego dopadła mnie myśl o grobie. Moi przyjaciele, także komentarzami na FB, pospieszyli z otuchą. Nawet nie wiem, czy im podziękowałem, a jeśli nie, to przepraszam za niezręczne wyrażenie myśli. W istocie jestem pragmatykiem, więc nieczęsto, właściwie: niezwykle rzadko, próbuję sięgać po horyzont mojego życia, wierząc od pewnego czasu, że mój los nie jest w moich rękach. „Dowiedziałem” się o tym ponad ćwierć wieku temu, w dniach, kiedy poobijany i zraniony gorączkowo szukałem miejsca, w którym mogłem się zatrzymać i gdzie nie docierały odgłosy pędzącej za mną pogoni. Był to niewielki kościół na obrzeżach miasta. I tu już zostałem.
A teraz po latach zbliżam się i oddalam do lustra, wolno i nieco szybciej, aż dopada mnie pytanie, co mógłbym powiedzieć dzisiaj czterdziestoletniemu Grzegorzowi Wacławikowi, gdyby mnie odwiedził tu i teraz? Czy patrzyłbym na niego życzliwie i ze zrozumieniem oferując pomoc i opiekę? Czy raczej byłbym bezlitosny jak wszyscy wokół, zwłaszcza przyjaciele, którzy porzucili go nagle, a niektórzy nawet kibicowali podążającej za nim pogoni? A może powiedziałbym: zasłużyłeś na swój los, więc najpierw sam ogarnij się, a dopiero potem szukaj pomocy i rady u innych? Ostatnia rada wydaje mi najroztropniejsza. Ponadczasowa…
Jednakże uwolnione wspomnienia podsunęły kolejne pytanie: co mógłbym powiedzieć dzisiaj dwudziestokilkuletniemu Grzegorzowi Wacławikowi, którego przed chwilą (kilka akapitów wyżej) wspominałem z aprobatą. Te koncerty, balangi i tak dalej… Jakbym zachował się, gdyby wszedł akurat do mnie ze swoimi rozwichrzonymi myślami rozdartymi między Norwidem, Cortazarem, „Legendą młodej Polski” Brzozowskiego czy „Ulissesem” Joyce’a… Co nijak nie dało skleić się w sensowną całość! Czy wygarnąłbym mu to prostu z mostu? A może, poniekąd zniewolony jego pyszałkowatością, poklepałbym go po plecach mówiąc: masz chłopie prawo do własnej drogi, do wolności takiej, jak ją pojmujesz. Nie myśl o innych, ty jesteś najważniejszy! Czy może powiedziałbym, żeby spuścił z siebie powietrze, a potem uważnie przyjrzał się sobie i odnalazł defekty, które pozostawione w ukryciu zaciążą kiedyś: za rok, za dziesięć i więcej lat, fatalnie na jego życiu? Zastanów się, jaki będziesz za dwadzieścia lat, poradziłbym. Pomyśl, czy wówczas osiągniesz naprawdę wiek męski, czy pozostaniesz niepoprawnym chłopcem, który widzi jedynie koniec własnego nosa.
Tylko w jednym przypadku – dumałem krążąc wokół lustra – nie miałem wątpliwości. Wiem, co na pewno powiedziałbym trzydziestoletniemu Grzegorzowi Wacławikowi, gdyby dzisiaj stanął naprzeciw mnie. Także moi Czytelnicy to wiedzą, pisałem o tym także ostatnio. Jednak dzisiaj dodatkowo przypomniałbym mu: po każdym karnawale następuje post, a wtedy dopiero mężczyzna poznaje swoją miarę. Odtąd, nawet gdy upadniesz, gdy opuszczą cię przyjaciele, gdy zdradzą ci, którym jeszcze wczoraj ufałeś, potrafisz się podnieść. I będziesz wiedział Komu przede wszystkim podziękować.
Tymczasem znowu zatrzymałem się przed lustrem. Nagle odezwał się alarm w moim telefonie komórkowym przypominając, że pora zażyć kolejną porcję leków.
Niby wiosna idzie, a jednak jesień. Pogodna..?
Grzegorz Wacławik