- Utworzony
Siedemdziesiąty pierwszy
Redaktor Jacek Żakowski komentując w radio TOK FM decydujący wpływ amerykańskiej prowincji na wybór Donalda Trumpa zauważył, że: każdy ma swój Białystok. Natychmiast pomyślałem o Włodzimierzu Cimoszewiczu. Nie, nie dlatego, żebym żywił do niego sympatię. Jednak białostoczanie myślą inaczej; wszak wybierali go niejednokrotnie senatorem RP, z czego Cimoszewicz był (jest?) dumny. Akurat słusznie – wszakże w wyborach w 2007 roku udzieliło mu poparcie w okręgu białostockim aż 175 839 wyborców, z czego blisko połowa (44, 63 procent) w samym Białymstoku!
Byłem pewny, że obaj ponowie tj. Żakowski i Cimoszewicz kolegują się, a może nawet przyjaźnią. Skoro Białystok to duma Cimoszewicza, a Cimoszewicz to duma Żakowskiego, wszakże jeszcze niedawno, rok temu pisał o Cimoszewiczu z uznaniem: to jest gość! Więc dlaczego teraz postponuje stolicę województwa podlaskiego?! A może coś zatarło się w przyjaźni i nagle gość stał się niegościem?!
Zasnąć nie mogłem, przyznam szczerze. Ach, ty stary ośle, zerwałem się na nogi i wygarnąłem sobie prosto w oczy. Przecież to oczywiste: poróżnił ich Trump. Żakowski jest redaktorem ze wszech miar postępowym, przeciwnikiem prostackiej, surowej nienawiści (którymi wg dziennika „Washington Post” cechują się wyborcy Trumpa), zaś osiadłszy w puszczy Cimoszewicz, być może schłopiał, splebsiał po prostu. Tak jak nie przymierzając ta część Ameryki, która zagłosowała na 45. prezydenta USA.
Jednak po chwili przybyła myśl trzeźwa. Czy to w ogóle możliwe, żeby Cimoszewicz mógł uznać wybór Trumpa za dobry? Z definicji, niejako, wykluczone. Jednak chłop polski (a Cimoszewicz ma 20 ha gospodarstwo rolne w Kalinówce Kościelnej), kołatała po głowie myśl nierozsądna, często przejawiał anarchiczne postawy, co wiemy z historii. Także tej najnowszej. Jeśli więc Cimoszewicz został chłopem, spekulowałem, to i Trumpa mógł poprzeć. Owszem, bezczelne przypuszczenie, ale czyż nie należało sprawdzić?
Powiem więcej - nie wolno mi było nie sprawdzić. Zaintrygowany, i co tu kryć, podenerwowany, odpalając papierosa od papierosa, zaniechując (co za słowo!) moją alergiczną niecierpliwość (kiedyś, mam nadzieję, wyjaśnię na czym owa ułomność polega) zmusiłem się i obejrzałem, wysłuchałem i przeczytałem, nazwijmy to, komentarze Cimoszewicza wygłoszone przy okazji ostatnich wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych.
Białystok to jednak nie Ameryka. Już 9 listopada br. w TOK FM były premier powiedział, że w wyborach wygrywają ludzie, którzy posługują się populistyczną, często nierealną obietnicą. Że zwyciężaj ci, którzy posługują się kłamstwem. Nie bądźcie nadto dociekliwi i złośliwi, moi drodzy. Wypowiedź Cimoszewicza nie dotyczyła wyborów do Senatu RP okręgu białostockim! Powiem więcej – wszystkie rodzące u Państwa opacznie złośliwe i niesprawiedliwe sugestie należy traktować jako insynuację. Gdzieżby tam – powiem wprost. Tak może być wszędzie, ale nie w senatorskim okręgu wyborczym w białostockim.
Powtórzmy: Białystok to jednak nie USA. A to w Ameryce właśnie Donald Trump, perorował Cimoszewicz, ewidentnie oszukuje dużą część Amerykanów, a na dodatek jest, w przeciwieństwie do większości polityków meganarcystyczny, megapróżny, megaegotyczny. I jeśli – uwaga, uwaga– nie zaufa swoim doradcom stawiając na swoim, to możemy oczekiwać wstrząsów i struktur politycznych świata. I NATO. I, aha, gospodarki światowej!
Jak widomo powszechnie, zaś ci co nie wiedzą, niech się dowiedzą, Włodzimierz Cimoszewicz jest przeciwieństwem Donalda Trumpa. Jest człowiekiem słynącym ze swej megaskromności i megaaltriuzmu. Bo czyż na bufona i zarozumialca zagłosowałby Białystok? Nigdy. Niezależnie od tego co sądzi o nim (o Białymstoku, a nie Cimoszewiczu) Jacek Żakowski.
Ja wiem, że wybór Donalda Trumpa jest i zaskakujący i kłopotliwy. Zwłaszcza dla tych, którzy jeszcze przed wyborami sporządzili listy gratulacyjne dla Hillary Clinton. Dla wszystkich analityków, publicystów i polityków, owej nowej „arystokracji”, dominujących środowisk, czyli współczesnych elit, które owszem uznają demokrację, ale tylko wtedy, gdy jest to „nasza”, czyli oświecona, liberalna demokracja. Demokracja, która nie mieści się w tej zakreślonej ideologicznymi granicami definicji, jest po prostu zwycięstwem pospólstwa. I dlatego dla filozofa politycznego profesora Marcina Króla na przykład zwycięstwo Trumpa jest zwycięstwem buntu chamstwa nad elitami.
Sam miałem kłopot, na szczęście pośredni, z wyborem 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ale mój kłopot pojawił się, gdy Trump dostał nominację partii republikańskiej i gdy jego głównym kontrkandydatem została H. Clinton. Obca mi jest i euforia, ale i histeria i rozpacz, jakie zapanowały po 8 listopada wśród nowej „arystokracji”. Powiem więcej – 8 listopada w USA zwyciężyła demokracja. Bezprzymiotnikowa.
Przeżyłem sporo lat w tzw. demokracji socjalistycznej, która różniła się od demokracji tym (taki kursował wówczas dowcip), czym różni się krzesło elektryczne od zwykłego krzesła. Wówczas także panowała swoista, „robotniczo- chłopska arystokracja”. Ale tak jak współczesna, tak i tamta socjalistyczna „arystokracja” wyrzekła się, o czym przypomniał Bronisław Wildstein, cnót arystokratycznych i etosu, mających uzasadniać ich rządzenie w ówczesnych czasach.
Towarzysz Edward Gierek mawiał: wy tam na dole róbcie, co wam każemy, a my już tu, nie bójcie się… Przeszłość? Ale czy na pewno? Warto się zastanowić.
Nie tylko w Białymstoku…
Cdn.
Grzegorz Wacławik