- Utworzony
Sześćdziesiąty czwarty
Nie ufajcie temu filmowi, napisał „Washington Post". Także „New York Times" ocenił film negatywnie. Sam reżyser powiedział: Dla mnie ten film był punktem zwrotnym. Wcześniej byłem „gorącym nazwiskiem" i wypatrywanym reżyserem. Wraz z tym filmem stałem się twórcą kontrowersyjnym. Nigdy wcześniej nie widziałem takich artykułów, pisanych w takim tonie. Przed premierą recenzowano wczesne wersje scenariusza”. Brzmi znajomo?
Jednakże od razu wyjaśniam; nie chodzi o „ Smoleńsk” Antoniego Krauzego. Chodzi o „JFK” Olivera Stone'a, czyli film o Johnie Fitzgerald Kennedym, który wywołał w USA (i na świecie) olbrzymie poruszenie. Padały pytania, czy to blaga czy odtworzenie rzeczywistych zdarzeń? Czy zamachu na prezydenta dokonał samotny snajper czy wynajęty przez establishment i mafię zawodowiec? Czy film jest antyrządową manifestacją i manipulacją? Warto przypomnieć, że prezydentem Stanów Zjednoczonych był wówczas nominat republikanów, podczas gdy JFK był demokratą. Reżyser także sympatyzuje z tą partią.
Pamiętam dobrze ten dzień listopadowy 1963 roku. W moim domu było jakieś spotkanie; wśród gości był człowiek szczególnie ceniony przez moich rodziców. Był młodszy od nich, ale uważali go za statecznego i rozumnego. Był świetnie wykształcony. Nie ukrywam, że i mnie, nastolatkowi, imponował. Podczas spotkania przyszedł ktoś z wiadomością o zamachu w Dallas na JFK. Natychmiast włączono radio. Wiadomość się potwierdziła. Ów mężczyzna zbladł i powiedział wolno i stanowczo: to się nie mogło zdarzyć w XX wieku. Po czym pożegnał się i wyszedł. To mogli zrobić tylko Rosjanie – powiedział ktoś przypominając konflikt w Zatoce Świń sprzed ponad dwóch lat. Wówczas strach przed wojną nie był tak odległy jak w latach późniejszych. Ci którzy byli wówczas na spotkaniu w większości ciężko doświadczyli okupacji niemieckiej. Nie należeli także do zwolenników powojennego porządku. Jednak nikt nie podjął tematu Rosjan; sam zamach nie mieścił się w głowach.
9 kwietnia 2010 roku w godzinach popołudniowych uczestniczyliśmy z żoną w Gali „Dziennika Zachodniego”. W kuluarach ktoś zapytał, czy nie widziałem redaktor Krystyny Bochenek. Nim zdążyłem zaprzeczyć, jakiś głos z boku poinformował pytającego, że Pani Senator nie mogła przybyć, gdyż wcześnie rano wylatuje z prezydentem i delegacją z Warszawy samolotem na uroczystości katyńskie. Na Gali „DZ” nie zabawiliśmy długo. Nazajutrz, w sobotę rano musieliśmy wcześnie wstać.
Otóż w sobotę wybieraliśmy się z rodziną na ślub i wesele bardzo bliskiej osoby. 10 kwietnia rzeczywiście wstaliśmy wcześnie, aby nie spóźnić się z przygotowaniami. Nie włączyłem radia (telewizji nigdy nie oglądam rano). Syn, który był starszym drużbą, poszedł do spowiedzi, a my z żoną pojechaliśmy odebrać prezent dla nowożeńców. Wtedy zadzwonił mój współpracownik z wiadomością o katastrofie naszego, rządowego samolotu pod Smoleńskiem. Straszne i nie mieściło się w głowie. Natychmiast włączyłem radio w samochodzie; niestety była to prawda. Przypomniałem sobie słowa tego mężczyzny z 1963 roku: to się nie mogło zdarzyć! Zwłaszcza tym razem w XXI wieku.
Zatrzymałem samochód i wysłałem SMS z wyrazami współczucia do moich znajomych, których bliscy zginęli w katastrofie. „ Mam nadzieję, że się uratował – odpisał mój przyjaciel, którego przyjaciel był na liście pasażerów – gdyż właśnie podano wiadomość, że trzy osoby przeżyły”. Odmówiłem modlitwę. Po kilku godzinach milczący pojechaliśmy do domu weselnego. W jednym z pokoi był włączony telewizor; kilka osób było wpatrzonych w ekran. Zatrzymałem się na chwilę, a gdy zmierzałem do wyjścia jeden z mężczyzn powiedział półgłosem: zmusił pilota do lądowania w Gruzji, a teraz się doigrał. Nikt z obecnych nie podjął rozmowy. Była godzina południowa. Potem odbył się ślub; Mszę św. celebrował i homilię wygłosił blady jak papier proboszcz parafii. Później uczestniczyłem w weselu. Było inne, niż można było jeszcze wczoraj się spodziewać. W poniedziałek jechałem samochodem i zza szyb dostrzegłem warsztat elektryka samochodowego. Wcześniej zauważyłem, że jedna z żarówek świateł mijania nie działa, więc skręciłem do warsztatu. Mechanik okazał się sprawnym fachowcem. Gdy po kilku minuta odjeżdżałem, powiedział wydając mi resztę: Rosjanie zabili naszego prezydenta. Odpowiedziałem, żeby poczekać na wyjaśnienie sprawy i odjechałem. Potem, przez godziny, dni, miesiące i lata działo się to, co się działo. Jak wszyscy w Polsce żyłem w atmosferze, która nas podzieliła. Czekałem i ciągle czekam na wyjaśnienie okoliczności katastrofy.
W dniu premiery „Smoleńska” 9 września br. poszliśmy z żoną do kina. Widzowie oglądali film w skupieniu; nie było żadnych, choćby półgłosem zgłaszanych uwag czy komentarzy. W milczeniu opuszczaliśmy salę. Nie chcę się mądrzyć; nie jestem krytykiem filmowym. Zresztą o krytykach mam swoje zdanie; zasygnalizowałem je w „Sześćdziesiątym trzecim”.
Antoniego Krauze uważam za wybitnego reżysera. Jego dorobek jest imponujący. Dotąd podziwiałem go przede wszystkim za dwa filmy: „Palec Boży” (1973 r.) i „Czarny Czwartek” (2010). Piękne, osobiste, mistrzowskie wypowiedzi artysty. Wybitnego artysty, który tym razem zmierzył się z tematem „Smoleńska”. Film nie powstanie bez pieniędzy. W tym przypadku budżet (na film realizowany przez Krauzego) tworzyły dobrowolne składki; państwo jak wiadomo odmówiło współfinansowania. Uważam, że reżyser miał prawo do osobistej wypowiedzi. Jak niegdyś Olivier Stone przy okazji „JFK”. Komu się „Smoleńsk” nie podoba a priori, niech do kina nie idzie. Zaś krytyce pisali, piszą i pisać będą swoje.
Za to im płacą …
Cdn.
Grzegorz Wacławik