- Utworzony
Sześćdziesiąty drugi
Szanowny Panie, pisze mój Czytelnik, przeczytałem właśnie, że w tym roku szkolnym w pierwszej klasie szkoły podstawowej rozpocznie naukę 18 procent sześciolatków. Tymczasem pamiętam, że gdy wprowadzano poprzednią reformę oświaty, ówczesna minister edukacji p. Joanna Kluzik – Rostkowska powiedziała: „przeanalizowałam badania, przeprowadzone w sprawie sześciolatków, rozmawiałam z rodzicami i widzę ten problem tak: większość rodziców nie ma żadnych wątpliwości, że ich dzieci są gotowe na edukację szkolną. Zdecydowana większość rodziców uważa, że jest to właściwy wiek”. Wskutek tamtej reformy poszło do szkół 79 procent sześciolatków. Czy pani Kluzik- Rostkowska wykazała się należytą starannością podczas analiz, o których mówiła?
Pytanie dla mnie kłopotliwe. Nie znam ani byłej minister Rostkowskiej, ani badań, na które się powoływała. Nie mówiąc już o cnocie staranności; tak ogólnie spoglądając – dosyć u nas rzadkiej. Wiem natomiast, że zdarzają się badania, i to wcale często, tak zwane opiniotwórcze zmierzające do tego, aby wyniki odpowiadały oczekiwaniom zamawiającego. Który płaci, więc wymaga.
Nie mam podstaw sądzić, że było tak i tym razem, niemniej liczby są zastanawiające. Była szefowa edukacja ogłosiła sukces rządowej reformy potwierdzony aż 79 procentowym przystąpieniem sześciolatków do szkół. Tymczasem w bieżącym roku szkolnym będzie ich tylko 18 procent. Warto przy tym pamiętać, że wynik 79 procent został osiągnięty w roku, w którym wysłanie sześciolatka do szkoły było obowiązkowe. Jednak aż 21 procent rodziców zdecydowało się na odroczenie rozpoczęcia nauki swojego dziecka. Obecnie wybór był po stronie rodziców.
Tyle mogę powiedzieć na ten konkretny temat, choć nie wiem, czy usatysfakcjonowałem mojego Czytelnika. Jednak muszę odnieść się do rozterek drugiego Czytelnika powstałych w związku w biegiem na 800 metrów kobiet podczas IO w Rio de Janeiro. Tym razem pani Krystyna uznała, że znam się na sporcie lepiej niż ona, co jest oczywiście i prawdopodobne, i schlebiające, jednak w tym akurat przypadku wiem tyle, ile wszyscy widzieli i co usłyszeliśmy nie tylko od naszej wybitnej zawodniczki.
Owszem doping był sporcie zawsze. Także i ja sam dopingowałem się, jeśli tak wolno powiedzieć, połykając przed szczególnie ważnymi zawodami jeden, a może dwa razy… tabletkę od bólu głowy. Pomagało? Nie mogło, ale wierzyłem, że raczej tak. W tamtych, jakby nie patrzeć już w zamierzchłych czasach, inni byli bardziej praktyczni – znałem sprinterów, którzy wspomagali się pięćdziesiątką wódki przed startem. Później, gdy o sporcie już tylko pisałem, znakomita niegdyś polska biegaczka na 100 m przez płotki opowiadała mi, że niekiedy „wspomagała się” piramidonem, a w kolejnych latach paracetamolem. Tak. Tym samym, który jest dostępny w aptekach. Nie dawało to efektów, ale działało jako placebo. Jednak mimo mocno rygorystycznych czasów nie było to zabronione, chociażby jak w przypadku alkoholu przez wychowawców zakazane. I potępiane.
Owszem, doping jest przekleństwem sportu. Jego przewaga nad antydopingiem jest naukowa; niedozwolone wspomaganie wynajdowane jest w specjalistycznych laboratoriach i dopiero po jakimś czasie trafia na listę środków zakazanych. Niejako post factum. Podczas stosowania przynosi znakomite rezultaty sportowe, równocześnie pustosząc organizm sportowców. Ale dla nich, zwłaszcza dla tych mniej utalentowanych oraz ich trenerów i lekarzy, nota bene sportowych, możliwość poprawienie się o dziesiąte części sekundy w biegach, zwłaszcza w sprincie to awans z grupy średniaków do grona mistrzów. Co przynosi wyższe honoraria, nagrody, sponsorów etc. Inną rzeczą jest, czy ich opiekunowie objaśniają, jakie ma to skutki dla zdrowia i rozwoju psychomotorycznego podopiecznych; a te są najczęściej pożałowania godne. Tyle, że okazuje się to po latach „terapii wspomagającej”, o czym przekonywał m.in. Bjoern Richard Bruch, szwedzki gladiator (anaboliki) w rzucie dyskiem z pierwszej połowie lat 70.tych, który po zakończeniu kariery podawał swój przykład jako rezultat szkodliwości działań środków działań dopingowych. Podobnie jak podopieczni trenerów i lekarzy w NRD czy ZSRR. I wielu innych krajów.
Joanna Jóźwik po znakomitym biegu na 800 metrów podczas minionych IO powiedziała, że zawieszenie badań nad poziomem ilością testosteronu u kobiet jest błędem. Wszyscy, którzy widzieli finał biegu i zwycięskie trzy medalistki (zwłaszcza myślę o złotej) nie mają złudzeń, że pani Joanna ma rację. Problem w tym, że słowa te padły w czasach szaleństwa poprawności politycznej i wywołały furię. Na głowę biegaczki posypały się gromy, a określenie „rasistka” (wszystkie trzy medalistki są Murzynkami, ale o tym fakcie nawet nie wspomniała Jóźwik) nie było najostrzejsze. Nie przebierali w słowach homoseksualiści i genderowcy. Skutek? Dziewczyna wydała oświadczenie, w którym przeprasza za zbyt emocjonalną wypowiedź zaraz po biegu.
I jest to kolejny przykład, że głosy zdrowego rozsądku wskazywane są jako oceny dyskryminujące czy wykluczające. Nowomowa. Znają Państwo to dobrze; rację ma nie ten, który mówi mądrze, ale ten, który krzyczy, że jest uciskaną mniejszością. O skutkach takiego szaleństwa pisze w swoje powieści „Uległość” współczesny pisarz francuski Michel Houellebecq. Wiem, że dzisiaj nie czyta się książek wybierając telenowele.
Jednak "Uległość" polecam…
Cdn.
Grzegorz Wacławik