Utworzony

Pięćdziesiąty drugi

W piątkowy, w przed (długo-) weekendowy wieczór miałem dylemat: kogo wybrać - Wiliama Szekspira czy Jeana Raspaila? Komfortowy wybór, powie ktoś rozumny. Owszem. Jednak  były i są, nie obrażając nikogo, łatwiejsze wybory. Także  w miniony piątek. Na przykład mecz hokejowy lub James Bond? Albo „Piaskiem po oczach” w TVN, czy „Forum” w TVP Info? Jednak zdecydowałem się na Wiliama Szekspira, a konkretnie na odtworzenie zarejestrowanego jakiś czas temu na mojej  domowej przeglądarce „Macbetha” w reżyserii Grzegorza Jarzyny. Zasiadłem w  fotelu z pilotem w ręku. Nacisnąłem klawisz „OK”, gdy na ekranie telewizora pojawił się napis „odtwarzaj”.

Oczywiście poprzedzające spektakl reklamy przewinąłem. Trochę to jednak trwało, więc zdążyłem pospiesznie przypomnieć sobie „Makbeta”, którego przeczytałem lub zobaczyłem w  różnych teatrach wcześniej. Należę do pokolenia, które jednak musiało przeczytać  Szekspira, pokolenia, od którego wymagano zrozumienia dzieł. Jeśli nie w szkole, to w domu czy  w środowisku. Tak jak Homera, Balzaka, Dostojewskiego, Hemingwaya. Że o wybitnych Polakach nie wspomnę. Nie wypadało inaczej. I mimo, że w dużej części kończyliśmy technika zawodowe (ja np. Technikum Energetyczne w Sosnowcu), nie studiowaliśmy gremialnie filologii (ja np. AWF), to nie byliśmy abnegatami kultury. Nierzadko dzięki tym mistrzom stać nas było na samodzielność myślenia i działania. A także chociażby, na sarkastyczny protest wobec  PRL.owskiej rzeczywistości.  

Wśród pospiesznych (reklamy jednak zmierzały do końca na przewijanym rejestratorze) wspomnień pojawiło się jedno sprzed kilku lat. Na „Makbeta” wybraliśmy się rodzinnie do Teatru Startego w Krakowie. Bodaj w roku 2005. Reżyserował  Andrzej Wajda  z Krzysztofem Globiszem w roli tytułowej i z Iwoną Bielską w roli Lady.

Był to jeszcze teatr, że użyję eufemizmu, sprzed eksperymentów obecnego (?) dyrektora p. Jana Klaty. Jednak wcale nie staroświecki, a ściślej – nie par excellence postnowoczesny.  Zatem najczęściej aktorzy grali klasyków, a nie interpretacje czy wariacje, epigonów, którzy nigdy nie zostaną klasykami, z czym nie chcą się pogodzić.

 Wajda pokazał „Macbeta” w inscenizacji żołnierskiej. Nie tylko słychać było strzały, nie tylko na scenie widzieliśmy mundury nieznanej armii, a w foliowych workach spoczywające zwłoki poległych na polu bitwy ale i aktorzy swoje kwestie mówili po „żołniersku”; zwłaszcza monologi brzmiały jak salwy z karabinu. Reżyser jednak podjął problem roli sumienia w zbrodni i warstwę treściową pozostawił bez mian. Był to Szekspir bez wątpienia, choć bez zachwytu; wszak „nowoczesność” pukała do drzwi także starego teatru.

Zaś Grzegorz Jarzyna... Jakby tu rzec: zaprezentował wariacje (nomen omen) na temat Makbeta wywołane, jak sądzę, nie tyle tłumaczeniem Stanisława Barańczaka, ile doniesieniami prasowymi z wojny w Zatoce Perskiej. Głośno, krwawo, goło i strasznie, ale tekstowo nędznie. Zamiast par excellence sztuki wyszedł (jak gdyby) reportaż  nie tyle ze zbrodni, ile jak gdyby z wizji lokalnej morderstwa dokonanego przez majora Makbeta na generale Duncanie. Tyle, że bez Szekspirowskich treści i praktycznie bez śladu, choćby roli sumienia w zbrodni. Toteż i sama zbrodnia banalna choć krwawa (kilogramy ketchupu);jedna z wielu jakimi karmią na co dzień media elektroniczne. Dzieło można nazwać „Hollywoodem dla ubogich”: ketchup (czyli krew) niemal w każdej scenie i  mechaniczny seks w przeróżnych konfiguracjach. Najchętniej  i ochoczo męsko – męskich. Rozpacz. Bez żalu zatem skasowałem „dzieło” Grzegorza Jarzyny z mojej domowej wideoteki. „Przecież i osioł pozna się na tem, kiedy wóz ciągnie konia” -  to Szekspir, choć nie z Makbeta. A Jarzyna pozostanie „bohaterem nie z mojego romansu” („Mądremu biada”). Pamiętacie?

Warto sobie przypomnieć. Wyłączyłem zatem telewizor i sięgnąłem do książki Jeana Raspaila: „Tego wieczora, tej wielkanocnej niedzieli osiemset tysięcy żywych i tysiące martwych oblegały pokojowo granice Zachodu. Nazajutrz wszystko się rozstrzygnie. Od strony wybrzeża (…) niósł się łagodny zaśpiew, ale o niesamowitej sile, wbrew swej monotonnej słodyczy, jak jakaś melodyjna recytacja nucona przez chór ośmiuset tysiącu głosów. Przed wiekami krzyżowcy szykujący się do ostatecznego ataku na Jerozolimę okrążyli miasto ze śpiewem na ustach. Przy siódmym zadęciu w trąby załamała się bez walki obrona Jerycha. Czy gdy i ta melodyjna recytacja ustąpi miejsca ciszy, narody dziś wybrane doświadczą Boskiej niełaski?” Za kilka godzin Europa jaką znaliśmy i znamy, miała przejść do historii.

„Obóz świetnych” Raspail napisał w 1973 roku. Kto nie czytał – polecam. Tak jak Szekspira - nieustannie. Zaś Grzegorzowi Jarzynie o ile mogę, polecam pisanie własnych sztuk. Wtedy dowiemy się co „artysta ma na myśli”. Owszem klasyk pisze: „Życie to opowieść idioty, pełna wrzasku i wściekłości, lecz nic nie znacząca” (Makbet), ale niekoniecznie trzeba to brać do siebie.

Nie tak literalnie, na litość!

Cdn.

Grzegorz Wacławik   

Lepiej z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć

Przysłowie