- Utworzony
Pięćdziesiąty pierwszy
„Pasta del Capitano” znalazła się w mojej łazience na kilka dni przez świętami. Trafiła do mnie z jednego ze sklepów w Neapolu, następnie „pomieszkała” w hotelu nieopodal Herkulanum, aż przybywszy drogę lotniczą wylądowała bezpieczna i bezpiecznie na lotnisku w Katowice - Pyrzowice o godz.15.10. Wprawdzie miała przybyć dziesięć minut wcześniej, jednakże samolot miał opóźnienie. Aż wreszcie, jak sądzę wieczorem, chociaż spostrzegłem ją dopiero nazajutrz rano, spoczęła w domowej łazience. „Pasta del Capitano” ma znak towarowy, czyli literę R („registered”) wpisaną w okrąg, co dodaje produktowi powagi. Oznacza wszakże, że znak towarowy został zarejestrowany w odpowiednim urzędzie patentowym. Pasta, czytam z awersu tubki ma complesso (komplet?) witamin ( vitaminico) A, C, E jest produktem włoskim Prodotto in Italia.
Pasta nie zrobiła na domownikach wrażenia. – Nie to, co było kiedyś – powiedziałem do żony, która nie zawsze lubi mój sentymentalizm. Jednak tym razem aprobująco kiwnęła głową.
– Tak..? – młodszy syn podniósł wzrok znad talerza ciągle nie zaspokojony prawdziwym, jak je określił, jedzeniem po trzymiesięcznym pobycie we Włoszech. – Cofnijmy się – powiedziałem, być może nieco mentorsko – do lat 60. lub 70. ubiegłego wieku. Do dnia, w którym ktoś taką „zachodnią” pastę przywozi do Polski. Wśród drobnych podarunków między nimi „Pasta del Capitano”, jeśli już wówczas była. Pasta obdarowaną ma być ciocia, powiedzmy Krysia, która nazajutrz przybywa w odwiedziny, aby dowiedzieć się jak tam jest naprawdę. Kapitalizm gnije, kpi ciocia, czy rozkwita?
- Ależ ta pasta to taniocha. Podarunek? – syn śmieje się, przerywając jedzenie. – Teraz i owszem, ale wtedy! Na przykład ja – peroruję w odpowiedzi - w latach 70. w kilka lat po studiach zarabiałem (a nie był to najgorszy zarobek) około 40 dolarów miesięcznie. Oczywiście według tzw. ceny czarnorynkowej. Czyli powszechnej. - Więc - kontynuuję – taka pasta była podarunkiem co się zowie! A obdarowana ciocia Krysia już wcześnie rano nazajutrz zadzwoniła, że pasta jest fan –ta -stycz-na! Jaki smak. Jak się pieni! I jak od razu można zauważyć (wykrzykiwała w słuchawkę zachwycona) wybiela zęby! Można być pewnym, że ciocia natychmiast obdzwoniła wszystkich swoich bliskich i dalszych znajomych, a samego darczyńcę wychwalała także wówczas, gdy wyciśniętą do ostatka tubkę po „Pasta del Capitano” z żalem musiała wyrzucić do kosza na śmieci ( kosza bez worków jeszcze).
W pogodnym nastroju zakończyliśmy posiłek rodzinny. Przy kawie, być może a propos, wróciliśmy do tamtejszego pragnienia Zachodu młodych Polaków, zresztą nie tylko młodych. Chociaż propaganda codziennie głosiła, że jedynie postępowym systemem na świecie jest socjalistyczny, prawie nikt, poza entuzjastami walki klas i głupcami, w to nie wierzył. Czy taki klimat jednakże nie sprzyjał kompleksowi wobec Zachodu? Żeby tylko. Także ci, którzy choćby tylko liznęli trochę Paryża czy Londynu, byli uznawani - niekoniecznie życzliwie, , a niekiedy wręcz zazdrośnie - niejako za „lepszych”. Bo widzieli te cuda i myli, dajmy na to, zęby produktem o nazwie „Pasta del Capitano”. Choćby raz na kilka lat, ale jednak.
Wiem coś o tym, gdyż przez jakiś czas należałem do tych, którzy liznęli świata. Byłem redaktorem dziennika sportowego. Owszem, przywoziłem także drobiazgi z zagranicy. Także – jak to stało się po latach w przypadku mojego syna - gdy używałem jakiś produkt pierwszej potrzeby „tam”, pozostałości przywoziłem „tu” uznając, że nie warto wyrzucać rzeczy jeszcze użytecznych.
Jest jeszcze inna strona zagadnienia. Propaganda PRL waliła od rana do nocy po oczach i uszach, tymczasem ludzie i tak wierzyli „Wolnej Europie”, choć „asy” krajowej publicystyki papierowej i telewizyjnej, internacjonaliści tacy jak Daniel Passent (ten sam), Jerzy Toeplitz, Andrzej Bilik, że o Jerzym Urbanie nawet nie wspomnę, stawali na głowie, aby uwodnić, że czarne to białe, a białe czerwone. Byli członkami ówczesnego establishmentu propagującymi socjalizm (od czasu do czasu z tzw. ludzką twarzą) i - to prawda, nie zawsze implicite - nierozerwalność sojuszu ze Związkiem Sowieckim. Byli ówczesnymi europejczykami, ba! światowcami. Tymi, którzy wyjeżdżali na Zachód (np. jako stali wysłannicy publikatorów, korespondenci, a wcześniej nierzadko stypendyści także amerykańskich uniwersytetów), aby swoim krajowym odbiorcom, tak, tak- ciemnemu ludowi - donosić o „zgniliźnie” tamtego systemu. Czy jak tam to nazywali. Oczywiście lud im nie wierzył, więc rosło w nim pragnienie Zachodu. Ale inne pragnienie Zachodu rosło wśród światowców. „Tu” uznawani za wybitnych, tam „byli” byli praktycznie nikim. Wszak opinią światową była opinia zachodnia i tego nie dało się ukryć; wśród twórców światowej opinii nie było miejsca dla heroldów siermiężnego systemu „demokracji ludowej”. Najważniejsze było to, co mówi Paryż, Londyn, Nowy Jork, a nie za przeproszeniem Mieczysław F. Rakowski w „Polityce”.
I ten kompleks naszym „światowcom” pozostał. „Liczy się to, co mówią o nas w Europie”, tak bowiem wyraża się ich kompleks. Mimo że w odpowiednim czasie przerzucili niejako broń z ramienia na ramię i … stali się socjaldemokratami. Postępowcami inaczej. Ów kompleks Zachodu jest w jakimś sensie zrozumiały. Działa jak wirus, jak kamień wrzucony w wodę wytwarzając coraz szersze kręgi. Tyle, że ginące na powierzchni.
Głębia jest nieporuszona. Ludzie wiedzą - choć jest jeszcze sporo żyjących PRL.owski pragnieniem Zachodu - że „Pasta del Capitano” to nie żadne mecyje. Nawet gdy pan Martin Szulz mówi co innego…
A z nim jego, także krajowi akolici…
Cdn.
Grzegorz Wacławik