Utworzony

Pięćdziesiąty

Było to wydarzenie! Zawody sportowe, festyny, wiece, parady historyczne… Tyle, że obecność uczestników na imprezach obowiązkowa. Nieusprawiedliwiona obecność będzie karana -  ogłaszano zawczasu w szkołach, w zakładach pracy i PGR-ach. A gdyby ktoś, czy któryś uczeń albo student miał uzasadnione powodu nieprzybycia lub byłby „zanarchizowanym” rolnikiem czy rzemieślnikiem, to w przedpołudnia w dni świątecznych w telewizorze szły westerny amerykańskie. Cymes! I tylko jedna uwaga – wszystko w godzinach, w których Kościół odprawiał nabożeństwa milenijne. Zatem cymes niekoniecznie; deser podaje się wszak po daniu głównym. Tymczasem był zamiast.

Po dziesięciu latach od Października 1956 roku towarzysz Władysław Gomułka z towarzyszami z komitetu centralnego partii, z rządu oraz z  tzw. terenu postanowili uczcić „1000 lat PRL”. Nie, nie to nie pomyłka; niby obchody Milenium Chrztu Polski, jednak rozpędzeni propagandziści i niektórzy „terenowcy” nie dbali o szczegóły nie zauważając, że właśnie zgubili (celowo?) istotę. Wszakże kojarzyli prosto – Polska to PRL, a skoro tysiąc lat Polski, to rzeczą dla nich jasną było, że naród powinien obchodzić 1000 lat Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, a nie..!  

Tymczasem w liście biskupów polskich do niemieckich (także do tych z NRD) z 1965 zapraszającym na uroczystości milenijne (wysłanym do kilkudziesięciu episkopatów w całym świecie) biskupi polscy dopisali: udzielamy wybaczenia i prosimy o nie. I zawrzało! Komuniści stwierdzili, że to zdrada, a na dodatek próba skłócenie narodu polskiego z radzieckim(sic!) i rozpętali burzę. Nie przebierając w słowach i czynach.

Owszem, dobrze pamiętam „bóle brzucha”, „gorączki” czy „grypy”, które mój ojciec wpisywał do usprawiedliwień moich nieobecności podczas „radosnych”, acz obowiązkowych imprez. Pamiętam także doskonale ów maj 1967, gdy na drodze do kościoła NMP w Sosnowcu (dzisiejsza katedra), do którego przybyli kardynałowie: Prymas Polski Stefan Wyszyński i Karol Wojtyła, na drodze, którą  podążałem w marszu tysięcy wiernych, nagle musieliśmy się przebijać się przez kordon innych „wiernych” wznoszących okrzyki pod adresem prymasa Wyszyńskiego, z których „Precz z agentem hitlerowskim” wcale nie należał do najgorszych.

Owszem, pamiętam swój gniew; wszak w olbrzymim tłumie, w nim także moi rówieśnicy choć nie wszyscy gorliwie pobożni (a także - nie do końca pobożni), ale wychowani w katolickich domach podążaliśmy na tę szczególną Mszę św. Więc o swoich umiejętnościach nabytych na ulicach i podwórkach, w klubach sportowych, sprawnościach zapewne wystarczających, aby skutecznie zamknąć usta przynajmniej części krzykaczy, musieliśmy zapomnieć. Owszem, staraliśmy się zapamiętać twarze, aby potem… Jednak „potem” nie nastało. Było święto.

Niemniej w jakimś sensie policzyliśmy się. My, pokolenie powojenne, kształcone w PRL- skich szkołach, uświadomiliśmy sobie dobitnie, gdzie jest dobro, a gdzie zło. Ilu nas było w tym wielotysięcznym tłumie w Sosnowcu? Ilu w półmilionowych zgromadzeniach na Jasnej Górze, i w Krakowie czy  trzystutysięcznej rzeszy w Piekarach Śląskich? Ilu w innych kościołach i sanktuariach w całej Polsce? Nie wiem, nie da się obliczyć. Ilu ludzi mojego pokolenia maszerowało w procesji z warszawskiej katedry do rezydencji prymasa, którą unieruchomiły bojówki ormowców? Ilu było zatrzymanych lub stanęło przed kolegiami ds. wykroczeń „za naruszenie porządku publicznego” śpiewając podczas przemarszu tysięcy wiernych Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem „My chcemy Boga”? Także trudno obliczyć. Na pewno niemało. Owszem, później różnie pobiegły nasze życiowe drogi, ale znowu policzyliśmy się,  w tym samym znaczeniu tego słowa,  w 1979 roku podczas pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. I gdy potem tworzyliśmy „Solidarność”. Wówczas również potężnie brzmiał śpiew „My chcemy Boga” w ustach nie tylko wierzących. Bo również, jakkolwiek w dzisiejszych czasach wyda się to niepojęte zwłaszcza dla infantylnych umysłów, ten hymn brzmiał także w ustach niewierzących.

Przyznam, że rock end roll, ówczesne moda i obyczajowość oraz studenckie wydarzenia marca 1968 roku sprawiły, że przywiązałem się do nazwy Pokolenie’ 68. Teraz zgadzam się w pełni z  prof. Grzegorzem Kucharczykiem, że w istocie jesteśmy Pokolenim’66.  W dzisiejszej publicystyce historycznej – pisze profesor  – wiele pisze się o pokoleniu ’68. Tymczasem w Polsce o wiele większy zasięg społeczny miało niesłusznie zapomniane Pokolnie’66.

Zwłaszcza dzisiaj, w rocznice 1050. lecia Chrztu Polski warto to podkreślić. I słusznie przypomnieć…

  Cdn.

Grzegorz Wacławik

Lepiej z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć

Przysłowie