- Utworzony
Trzydziesty szósty
Pięćdziesiąt lat temu, niemal w połowie listopada 1965 roku w Hali Parkowej w Katowicach (sic!) wystąpił jeden z najbardziej popularnych wówczas zespołów rockowych świata „The Animals”. W połowie lat 60. topowa trójka to: „The Beatles”, „The Rolling Stones” i oni właśnie. Katowicki występ Brytyjczyków „rozgrzewali” (support) „Polanie”, znakomita polska grupa złożona z byłych muzyków „Czerwono-Czarnych” i „Niebiesko- Czarnych”. Koncert w Hali Parkowej (teraz jest w tym miejscu bodaj jakiś sklep) był jednym z ostatnich występów brytyjskiego zespołu, który w tym samym roku rozpadł się. Zaś jeszcze przez trzy lata koncertowali w swoim pierwszym składzie „Polanie”. I niejako w międzyczasie, bo w 1967 roku, do Polski przybyli „The Rolling Stones”. Wystąpili wtedy w Warszawie.
O warszawskim, a jakże! w Sali Kongresowej, występie „Stonsów” powstało wiele legend. Krytycy muzyczni, dziennikarze i ówcześni polscy bigbitowcy oraz inni celebryci wspominają swój udział w koncercie jako wydarzenie heroiczne. Jak się okazuje wszyscy byli na koncercie! To ciekawe, zauważył ktoś roztropnie, bo gdyby ci, co opowiadali i opowiadają (a dokąd żyć będą zapewne nie skończą) wszem wobec i każdemu z osobna od Bałtyku po Tatry, że byli wówczas na „Stonsach”, rzeczywiście znaleźli się wówczas w Kongresowej, to sala musiałaby być kilkunastokrotnie większa. A jak wiadomo, nie była! Przy okazji oświadczam, że ja na pewno na tym koncercie nie byłem.
O wcześniejszym, katowickim występie „Animalsów” jest (było i będzie) ciszej. A to przecież grupa Erica Burdona „przywiozła” do Polski rock end rolla z najwyższej, zachodniej półki. I to przed „The Rolling Stones”! Zaś sam koncert był wydarzeniem, o jakim nawet śnić nie mieliśmy prawa. Nie tylko w Katowicach, ale w całej PRL. Także Burdon nie był „grzeczniejszym chłopcem” niż Mick Jagger, a na dodatek wystąpił w Katowicach w czapce czerwonoarmisty (czego przyznaję, akurat nie zapamiętałem, a w Hali Parkowej byłem), więc podstaw do legendy sporo. Tymczasem…
Ale, ale... A propos Czerwonej Armii. Jakiś czas temu (wiem z Facebooka) w Polsce wystąpił rosyjski „Chór Aleksandrowa”, zespół ze stalinowskim rodowodem kultywujący, choćby poprzez piosenki i stroje czerwonoarmistów, sowietyzm. Niektórzy moi znajomi na swoich profilach FB zamieścili zdjęcia „poświadczające” ich udział w wydarzeniu. Jak się okazuje, skonstatowałem nie po raz pierwszy ostatnimi czasy zresztą, że dożyłem dni, w których to, co powinno być powodem wstydu, jest demonstracją chluby. Choć ci moi znajomi z FB to całkiem niegłupi ludzie. Nie tylko na pierwszy rzut oka. A jednak….
Ale wracając do dwóch koncertów sprzed pół wieku. Warszawa na ustach wszystkich, Katowice co najwyżej na co poniektórych. Można powiedzieć – normalka. Tak było wówczas, tak jest i dzisiaj. Na pejoratywne określenie „warszawka” zapracowało wiele niesympatycznych okoliczności, zachowań ludzi stolicy w stolicy i poza nią. I to nie kiedyś tam w historii, ale szczególnie wydatnie, jak sądzę, od połowy dwudziestego wieku, kiedy wskutek tak zwanego „awansu społecznego” wielu późniejszych dygnitarzy rozpoczęło swoje kariery bezzwłocznie po przybyciu z prowincji do stolicy. Za zasługi w terenie. I tak komunizm, zwany realnym socjalizmem (towarzysze Miller, Passent, Urban, Rolicki et consortes zaświadczą, jakby ktoś wątpił) zrealizował marzenia niewolnika. Przynajmniej niektórych z niewolników, tych mianowicie, którzy marzyli nie o wolności własnej, ale przede wszystkim o tym, aby mieć niewolników i zostać ich panami.
Pochodzenie, rodzina z prowincji, nauki księdza dobrodzieja i nauczyciela z gminnej szkoły stały się wstydliwe, gdy legiony przybyłych zameldowały się w Warszawie. Przeszłość nie istnieje, a przyszłość należy do nas, zawołali w biurach (centralnych i stołecznych, partyjnych i rządowych) Warszawy. Do nas, towarzysze i towarzyszki, do awangardy ludu pracującego miast i wsi z proletariacką gorliwością wypełniającej swoją misję. Więc „plwamy” (Majakowski?) na zakompleksioną i zaściankową prowincję. Nie ważne, skąd się przychodzi (skąd przyszliśmy), ważne, gdzie się jest. I dlatego to my jak nikt inny, towarzyszki i towarzysze, jesteśmy z Warszawy, a tego który wątpi o naszym rodowodzie, niech zgniecie bryła świata. Ruszona z posad przez lud wyklęty, którego dręczył głód. Lewa, lewa, lewa!
Jakby nie było, wracając do tematu - i „The Animals”, i „The Rolling Stones”, i „The Beatles” dały mojemu pokoleniu „paliwo” do młodzieżowego buntu „przeciw stereotypom i zaściankowości”. Powiedzieliśmy „nie” mieszczańskim wartościom. Bardzo to kolorowe i miłe sercu, bo takie jest wspomnienie beztroski młodości.
Tyle tylko, że co jakiś czas, od przedwczoraj czy od wczoraj (a najpewniej od dni, w których zrobiliśmy „Solidarność ”i staliśmy się mądrzejsi) łapiemy się na pytaniu: kto nas wtedy, wykorzystując naszą szczeniacką młodość, zrobił w konia nagląc do buntu?
No bo przecież nie Eric Burdon czy Mick Jagger…
Cdn.
Grzegorz Wacławik