- Utworzony
Trzydziesty czwarty
Przedwczoraj, w piątek wieczorem Grzegorz Długi zadzwonił trzy minuty po dwudziestej. Nie usłyszałem dzwonka. Zatelefonował więc do mojej żony. Rozmawiali krótko; gdy odłożyła słuchawkę każde słowo stało się zbędne. O dwudziestej jedenaście zadzwoniła Joanna, żona Mariana. – Już wiemy – powiedziałem. - Bardzo Ci współczujemy. Niestety, od blisko godziny nasz Przyjaciel już nie żył.
A jeszcze kilka godzin temu mieliśmy nadzieję. Mieliśmy ją ciągle od dnia, w którym stało się jasne, że choroby nie można wyleczyć. Ale i On walczył i walczyła o Niego, a w ostatnich dniach za Niego, Joanna i synowie Szymon i Filip. I cała Rodzina. I my, którzy mieliśmy zaszczyt zaliczać się do grona Jego przyjaciół. Wszyscy walczyliśmy. Jak mogliśmy. Także - a może przede wszystkim, gdyż każdy dzień zabierał nadzieję - modlitwą. Walczyliśmy także w przeddzień Jego śmierci, gdy Joasia pisała ze szpitala: „Marian ma schyłkową wydolność serca…”. Mieliśmy nadzieję, że jednak…
Śp. Marian Dzięcioł umarł, a nam bezradnym, z wyrzutami sumienia - że przecież nie zrobiliśmy wszystkiego, że można było więcej, że coś zaniedbaliśmy, że nie byliśmy z Nim w ostatnich chwilach, że… i tak dalej, jak zawsze gdy odchodzi osoba droga, a my pozostajemy oboleli i bezsilni – opadły ręce. Zobaczymy się na pogrzebie, kończyliśmy w piątek nasze rozmowy. Boże Ty mój.
Będziemy tam we wtorek podczas pogrzebu, w tłumie. Nie wątpię. Marian był długoletnim burmistrzem miasta i gminy Łochów na Mazowszu. Wybory od lat wygrywał bezkonkurencyjnie, także te ostatnie sprzed roku. Jednak tę część Jego historii znacznie lepiej opowiedzą mieszkańcy gminy. Nie mam wątpliwości.
My zaś poznaliśmy się w czasach, gdy niełatwo było podnosić głowę i mówić prawdę. Marian nie miał z tym najmniejszego problemu. Był człowiekiem idei w czasach, gdy takich ludzi nie było tylu, ilu mogłoby się wydawać tym, którzy historię znają z telewizji. On był inwigilowany już podczas studiów na wydziale prawa Uniwersytetu Śląskiego w latach 70. Jednak i tutaj znacznie ważniejszy od mojego jest głos Jego przyjaciół ze studiów. Także nie mam wątpliwości. Znam niektórych z nich.
Tymczasem my dwaj poznaliśmy się działając podczas studiów w ZSMP. Na dwóch różnych uczelniach. Pierwsza połowa lat siedemdziesiątych. Bardziej słyszeliśmy nawzajem o sobie, niż spotykaliśmy się bezpośrednio. Potem już razem tworzyliśmy raczej niezbyt legalne koło samokształceniowe. Wokół dr Ewy Sowy ze znaczącym udziałem profesora Józefa Balcerka. Naszego wspólnego Mistrza.
Zaś w kilka miesiącu po wydarzeniach w Radomiu i Ursusie (w 1976 roku), gdy powołaliśmy Komitet Samoobrony Robotników (pisałem o tym w „Czternastym”), Marian przystąpił do niego bezzwłocznie. Organizował poligrafię. Ciężkie, niemal niewykonalne zadanie.
Ale On się podjął, tak jak podjął się organizacji w stanie wojennym (zwanym wojną polsko-jaruzelską) we Wsi Kaliska (skąd pochodził i dokąd wrócił ze Śląska poobijany, jak większość ludzi podziemnej Solidarności w drugiej połowie lat osiemdziesiątych) drukarni „Tygodnika Mazowsze”, ogólnopolskiej podziemnej gazety. Żeby tylko! Gdy drukarze kończyli wieczorem pracę przy kolejnym numerze tygodnika, pakował do toreb świeże gazety, jechał do Warszawy i nocnym pociągiem przywoził bibułę na Śląsk. Nie raz, i nie dwa, i nie dziesięć… To dzięki Niemu ta gazeta była u nas w Tychach najwcześniej w Polsce. A potem rozchodziła się po całym regionie. Owszem, potem posyłaliśmy do Warszawy (m.in. na Wspólnej u „Fryderyka” była skrzynka) naszych kolporterów. Ale i wówczas zdarzało się, że Marian osobiście (aż do dnia, gdy bezpieka namierzyła drukarnie, a On tylko wskutek wyjątkowego zbiegu okoliczności uniknął aresztowania) z ważącą sporo kilogramów przesyłką stawiał się około szóstej rano na skrzynce w Tychach. Lub u nas w domu.
Potem, przez lata wiedliśmy swoje życie. Po prostu. Dom, rodzina, dzieci, kłopoty, sukcesy… Widując się raz, dwa, trzy razy w roku, przy (niekoniecznie odrobineczce) alkoholu, wspomnieniach, piosenkach z tamtych czasów, gdy „słowo słychać było jak dynamit”…
Ostatni raz wpadliśmy z żoną do Joanny i Mariana Dzięciołów w początkach sierpnia br., gdy wracaliśmy z Łeby. Tym razem nie zatrzymaliśmy się na noc; Marian był słaby, już bardzo chory…
- No to do następnego razu – powiedzieliśmy sobie na do widzenia.
- To kiedy się spotkamy, Wacławik? –zapytał, gdy rozmawialiśmy ostatni raz przez telefon.
– Myślę, że jeszcze w tym roku, odpowiedziałem.
Niestety, nie dotrzymałem słowa…
Cześć Twojej pamięci, Przyjacielu!
Cdn.
Grzegorz Wacławik