- Utworzony
Trzynasty
A więc wyjechałem z Będzina. Dość. Jednak nie opuściłem Zagłębia Dąbrowskiego; zostałem wszak w Sosnowcu. Tu nadal mieszkałem i stąd, tym razem autobusem, dojeżdżałem do nowej pracy. Do redakcji „Sportu”. Nie, nie musiałem meldować się już o godzinie siódmej rano. Pracę rozpoczynałem, powiedzmy, około dziewiątej. Albo i później. Przeszedłem wszystkie etapy: od korektora, stażysty, młodszego redaktora do samodzielnego publicysty. Od pensji na początku blisko pięciokrotnie niższej od dyrektorskiej z Będzina do całkiem znośnej. Zaczynałem zatem od nowa. Owszem, z biegiem lat nadrabiałem zaległości finansowe, zaś w ramach swoich obowiązków dziennikarskich zwiedziłem trochę świata, a ściślej – Europy. Ale na drodze dalszej mojej kariery stanął generał Wojciech Jaruzelski. Konkretnie – 13 grudnia 1981 roku.
Co tu kryć, od początku pracy w redakcji (o ile nie wcześniej) byłem przekonany o swoim wyjątkowym talencie. Gdzieś po trzech, może czterech miesiącach otrzymałem szansę zadebiutować. Zlecono mi relację z pewnej banalnej imprezy. Napisałem świetny tekst. Spod powierzchni banału wydobyłem istotę; niczym Emil Zola. Na cztery i pół strony (ok. 8 100 znaków). Perełka. Ba! perła w każdym milimetrze. Triumfalnie wniosłem tekst do sekretariatu (gdzie doświadczeni dziennikarze, tzw. sekretarze redagowali ostatecznie i adiustowali artykuły do bieżącego wydania gazety), położyłem na biurku redaktora Zbigniewa Dobrowolnego i wróciłem do swojego pokoju. Oczekując na należne mi, a jakże, gratulacje i pochwały.
Nie zawiodłem się. Pan Zbigniew, nie żyjący już od wielu lat, jeszcze przedwojenny dziennikarz rodem ze Stanisławowa, wszedł do mojego pokoju po pół godziny. - Panie Grzegorzu – powiedział – debiut bardzo udany. – No jasne, powiedziałem w duchu. - Jest tylko jedna sprawa i zawiesił głos. – Taaak? – zapytałem nadto przeciągle. – Proszę – powiedział podając mi podkreślony jego długopisem mój wybitny tekst – zrobić z tego pół strony (ok. 900 znaków). I wyszedł. Nad wykonaniem polecenia pracowałem dwie, a może trzy godziny. W gniewie, aż wreszcie w pokorze. Nazajutrz tekst ukazał się w niespecjalnie wyeksponowanym miejscu trzeciej strony. Szczerze mówiąc na więcej nie zasłużył.
Miałem szczęście trafić do zawodu dziennikarskiego, gdy pracowali jeszcze w redakcjach wybitni dziennikarze. Tacy, którzy młodych, zarozumiałych i gniewnych adeptów nauczyli fachu. Gdy zaś nas wywalono z redakcji po 13 grudnia 1981 roku, redakcjami zarządzali komisarze polityczni udający dziennikarzy. Młodzi ludzie, którzy w tym okresie trafili do zawodu, nie mieli się od kogo uczyć. A gdy „nabrali doświadczenia” „swoje umiejętności” przekazali młodszym.
Skutków tej sukcesji - jako czytelnicy - doświadczamy do dzisiaj. A przecież czasy powszechności blogów i facebooków, dajmy na to, miały dopiero nastąpić…
Cdn.
Grzegorz Wacławik