- Utworzony
Dwunasty
Po raz ostatni za kwadrans siódma wysiadłem z pociągu na dworcu w Będzinie 30 czerwca 1977 roku. Miałem w tym dniu jeszcze tylko kilka spraw do załatwienia: podpisać we wskazanych przez urzędników miejscach kartę obiegową, potwierdzić otrzymanie świadectwa pracy i jeszcze kilka innych drobiazgów, zwyczajnych w ostatnim dniu pracy.
Z Będzinem żegnałem się bez żalu; poza dwoma, trzema osobami nie spotkałem tu ludzi, z którymi zamierzałem utrzymywać dalej bliskie kontakty. Nie sądzę, aby również Będzin żegnał mnie ze łzami w oczach. Czy mogłem sądzić, że kiedyś tutaj jeszcze wrócę do pracy? W żadnym wypadku.
Przede mną była ciekawa przyszłość. Rozpoczynałem pracę w redakcji „Sportu”, czyli –przynajmniej w pewnym sensie – podejmowałem propozycją redakcji (a była to wówczas gazeta, która niejako walczyła o prestiż największego sportowego dziennika w kraju z „Przeglądem Sportowym”, posiadająca swoje oddziały nie tylko w Warszawie, ale w Poznaniu, Wrocławiu, Krakowie czy Gdańsku…), dziesięć dni wcześniej urodził się mój syn, na dniach miałem otrzymać mieszkanie w Sosnowcu… Słowem – same bliskie sercu wyzwania.
A przede wszystkim zaczynała się realizacja moich młodzieńczych marzeń. Wszak „od zawsze” chciałem być dziennikarzem. Żyć, a nie umierać! Skończyłem przecież dopiero dwadzieścia sześć lat. Świat, jakikolwiek był jego ówczesny kontekst, stał przede mną otworem. Dookoła był PRL, ale co mi tam, myślałem beztrosko.
Owszem, byłem agnostykiem, a może nawet ateistą. Nie tylko dlatego, że buzowała we mnie niejako zagłębiowska krew, ale przecież należałem do pokolenia, które radykalnie zerwało z mieszczaństwem, jego staroświeckimi modami i obyczajami i postawiło na rock end roll. Którego poprzednikiem był obrazoburczy dla „wapniaków” (kto jeszcze dzisiaj pamięta tamte określenie dedykowane - w największym skrócie myślowym – rówieśnikom dzisiejszych „moherów”) big- beat. I cały związany z buntem pokoleniowym anturaż.
Raczej nieświadomie wyznawałem tezę starego (nie tyle dotyczącą wieku socjologa, ile metryki powstania samej tezy) Maxa Webera, że sekularyzacja jest warunkiem sine qua non modernizacji. I chociaż w pewnym sensie genetycznie, a na pewno rodzinnie, miałem niezakłamany szacunek do wiary, ludzi wierzących i do Kościoła, to jednak w moim życiowym doświadczeniu religia (i miało być aż do końca życia) była ważnym elementem, ale głównie tradycji. Czy mogłem przypuszczać, że w tym swoim pojmowaniu wolności jednostki (i tak ogólnie rzecz biorąc”) byłem żałośnie śmieszny? Otóż nie – stawiałem wszak na postęp…
Tak, żegnałem się wówczas z Będzinem na zawsze. Zostawiałem za sobą jego prowincjonalność i kompleksy, jego małomiasteczkowość i obyczajowość, które także jego „postępowi” mieszkańcy kwitowali jednym, politowania godnym określeniem, „będzinek”.
Czy mogłem przypuszczać, że historia przez kolejne kilkadziesiąt lat potoczy się w tak nieprzewidywalny sposób, że znowu tutaj powrócę? A do kościoła Golgoty Wschody na Syberce będę często przybywał po to, aby pomodlić się także za to miasto?
Nie, nie było wówczas podstaw do takich przypuszczeń …
Cdn.
Grzegorz Wacławik