Utworzony

Szósty

Niektórzy moi Czytelnicy pytają, kiedy nastąpi moment, w którym wreszcie (sic!) w tym miejscu przyłożę tak, że ten, w którego łupnę, popamięta na zawsze. Wiadomo kogo ma zaboleć; jak myślę, każdy z Państwa ma swojego faworyta. I oczekuje, że go już teraz, niejako na zawołanie trafię, aż zapomni jak się nazywa. Walnę także w ich imieniu. – Na to czekamy! – zdają się mówić. - Nie nadużywaj naszej cierpliwości. Raźniej do dzieła, przecież on (ona,oni) ciebie nie oszczędzają. Nie bądź miłosierny! 

Otóż Szanowni Państwo, jak już pisałem w różnych miejscach, jestem dosyć starej daty. Pobierałem szkoły, w których uczono, że trzeba wiedzieć, co się mówi, a nie tylko mówić to, co się wie. Żeby zaś wiedzieć, co się mówi, nauczali moi mistrzowie, trzeba najpierw zdobyć samowiedzę. I  jak to było w moim przypadku, staram się  przedstawić właśnie w „Pamiętniku osobistym”. Rozumiem, że w czasach gwiazd telewizyjnej publicystki i absurdalnego w wolnej Polsce powrotu do mainstreamu  Jerzego Urbana (a także ich epigonów i innych  naśladowców, również lokalnych), mój styl wygląda nieco staroświecko. Chociaż nie dla wszystkich. Docierają do mnie także opinie innych z Państwa, którzy kibicują mojej narracji. Cóż począć w tej sytuacji? Nie mam wyboru – póki co (purystów przepraszam za rusycyzm), zniecierpliwionych poproszę o dalszą cierpliwość, wierząc, że oni także któregoś piątku czy wtorku odczują satysfakcję. Znam całą treść mojego „Pamiętnika osobistego”, więc wiem, co mówię. A ściślej – o czym napisałem, zanim pokazał się w tym miejscu odcinek „Pierwszy”.

Pozwolą Państwo, że powrócę do rozpoczętego w poprzednich odcinkach wątku. Mam wówczas dwadzieścia lat. Jeszcze na pierwszym roku studiów (1971 r.) zostałem laureatem ogólnopolskiego konkursu literackiego na opowiadanie sportowe. Współorganizator konkursu, redakcja  ważnego ogólnopolskiego dziennika „Sport” zaproponowała mi współpracę. Miałem ją rozpocząć na drugim roku studiów. Nie podjąłem jednak wyzwania, choć byłby to ważny krok do kariery dziennikarskiej. Dlaczego ? Pisałem wówczas powieść i równocześnie realizowałem w ramach koła studenckiego swój autorski film, którego jednym z bohaterów była, nie wiem czy do końca świadoma udziału w dziele, grupa SBB.

Słowem - były ważniejsze sprawy niż „jakaś tam” robota dziennikarska. Jednak ani z książki, ani z filmu raczej nic nie wyszło, a okazja tym razem uciekła. Błąd, nie jedyny, młodości.

Było jak było, zatem po studiach  z „dożywotnim zakazem pracy” (nie był to ostatni mój dożywotni zakaz, ale o tym później) w zawodzie nauczyciela znalazłem się w Będzinie, w gdzie dosyć szybko (a mogło to być w okolicach towarzyskiego meczu Górnik Zabrze – Sarmacja Będzin, w szerokim składzie której był m.in. Jan Komoniewski, tak, tak, tatuś dzisiejszego prezydenta Będzina), zrozumiałem zasady funkcjonowanie mechanizmu karuzeli kadrowej. Więc później bez żalu porzuciłem dobrze płatną pracę dyrektora OSiR, aby podjąć nisko płatną pracę stażysty w redakcji „Sportu”.

Cdn.

Grzegorz Wacławik

Lepiej z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć

Przysłowie