- Utworzony
Sto osiemdziesiąty pierwszy
Sam na sam (1)
Człowiek przejawia godną ubolewania skłonność do pogardzania tym, czego nie rozumie.
Abp Fulton J. Sheen
Piszę wolniej niż chodzę.
Chodzę krok za krokiem. Nie dlatego, że unikam pośpiechu, ale z konieczności, ślamazarnie. O kimś takim mówi się, że wlecze się w ogonie. Za wszystkimi. Adekwatne do mnie, bez wątpienia. Nie nadążam ani za pędzącymi ludźmi, ani też za oszalałymi czasami. Szaleństwem pośpiechu i egoizmu. Chodzę (niekiedy) dość dziarsko i samodzielnie, bo po kule rehabilitacyjne i laskę sięgałem jedynie po operacjach. O ile sobie przypominam, sześciu. Chodzę wolno, rozglądam się dyskretnie, uważając żeby nie potknąć się i nie runąć. Nie najgorzej jak na mój, wiek; znam trudniejsze przypadki.
Z pisaniem jest jednak gorzej.
Co zacznę pisać, to ustaję. Indolencja irytuje, bardziej niż wysiłek chodzenia. Czy to można również tłumaczyć starością? Grunt to znaleźć dobry powód i trzymać się go uparcie. Skoro zatem starość, to łatwo wyjaśnić czemu w sierpniu ostatni raz publikowałem w tym miejscu. Jakby jednak nie wszyscy to chcą pojąć. Myślę o Czytelnikach „nierozumiejących” moich absencji (bo i wcześniej nie bywało lepiej) ślących do mnie wezwania. Od łagodnych: „że naprawdę szkoda”, poprzez „że nie wypada”, do zaiste alarmistycznych „że nie wolno milczeć!”. Proszę się nie gniewać, ale nadzieje, że coś na tym świecie zależało, zależy, albo może zależeć, do mojego pisania to złudzenie. Znakomicie więcej zależy od samych Czytelników, również tych byłych.
Moja indolencja „twórcza” (cudzysłów użyty celowo) przestaje irytować, gdy ruszam do miejsc drogich.
Najczęściej podążam dróżkami znanymi i poznanymi. Dawniej i ostatnio. Od pierwszych dni listopadowych, jak co roku, są to ścieżki wydeptywane przez niezliczone pary stóp. Czy to w konduktach pogrzebowych, czy spieszących z odwiedzinami w dni szczególne i świąteczne. Stóp wracających tymi samymi drogami. Ruch trwa tu nieustannie. Z wiązankami kwiatów i zniczami w tę, i z pustymi rękami, nazad. Moje stopy dołączyły kilkadziesiąt lat temu do tego pochodu. To stara tradycja.
Dziś znowu idę dróżkami cmentarzy.
Nie płoszą mnie powroty pamięci, więc podążam w drogie miejsca nie tylko we Wszystkich Świętych i w Dzień Zaduszny. Na ogół jest to jeden dzień każdego tygodnia w roku. Najpierw zmierzam do ukochanych, kochanych, najbliższych mi, bliskich. Także do tych, którzy mnie kochali i których ja kochałem. Niektórych zbyt mało. Odwiedzam jednych, bo tęsknie, a innych, gdyż wspomnienia o nich są ciepłe, a niekiedy wręcz tkliwe. To bliscy, członkowie dalszych rodzin, przyjaciele, sąsiedzi. Z jednymi darzyliśmy się sympatią, niektórzy mnie komplementowali, innych ja szanowałem, niekoniecznie z wzajemnością. Nie omijam miejsc, gdzie spoczywają ludzie, którzy mnie oczerniali, i ci, którzy mieli powody, aby nie czuć wdzięczności do mnie. A może i czasem nienawiść. Choć nie zawsze udaje mi się w te miejsca podążać fizycznie, nie zapominam o nich.
Za tych, którzy odeszli z tego świata modlę się codziennie.
Nie chowam urazy do nikogo, lecz niekiedy modlitwa przychodzi z trudem. Czyżbym nie przebaczył do końca? Ileż to razy byłem pewny, że mam to za sobą. Przecież o zmarłych można tylko dobrze. Ale ciężko poradzić sobie z przeszłością. Jak zatrzeć w pamięci bolesne słowa i czyny, które kiedyś dotknęły, a nawet powaliły na ziemię? A jednak można…
Od wielu lat przyjaźnię się z „Dzienniczkiem” św. siostry Faustyny. Dzięki pouczeniom mistyczki zawsze podążam do zmarłych z modlitwą, gdyż: Dusze (czyśćcowe dop. mój) modlą się bardzo gorąco, ale bez skutku dla siebie, my tylko możemy im przyjść z pomocą. My żyjący, kochający, szanujący, pamiętający z tkliwością naszych zmarłych… Lecz i my żyjący, wcześniej nie lubiący, a nawet pogardzający naszym zmarłymi przeciwnikami i wrogami możemy im pomóc w zbawieniu. Oni już nic dla siebie nie mogą zrobić.
My dla Nich nadal, bardzo dużo….
Grzegorz Wacławik
(cdn)